Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

To był kiedyś mój drugi dom

23-11-2016 23:11 | Autor: Maciej Petruczenko
Elżbieta Wojnowska o swoich związkach ze Stodołą.

MACIEJ PETRUCZENKO: Kiedy po raz pierwszy wystąpiłaś w klubie studenckim Stodoła, który obchodzi w tym roku 60-lecie?

ELŻBIETA WOJNOWSKA: To było na południowym Jam Session grupy Novi Singers i The Fifth Dimension bodaj w 1972 albo 1973 roku. Nawiasem mówiąc, pamiętam przeprowadzkę klubu z ulicy Nowowiejskiej na Batorego – mniej więcej w tym czasie.

Trafiłaś zatem już do tej siedziby klubu, w której Stodoła pozostaje do dzisiaj...

To prawda. A jeśli chodzi o mój debiut, to występ w Stodole był poniekąd samozwańczy, jak to w jam session. Zaśpiewałam za poduszczeniem Marka Wiernika, bo sama z siebie na pewno bym się nie odważyła. I właściwie tamten spontaniczny występ sprawił, że zaproszono mnie w Stodole do młodszej grupy kabaretowej.

Pamiętasz, kto ci wtedy akompaniował?

Już wtedy miałam okazję zetknąć się z genialnym gitarzystą Heniem Alberem, który w tamtym czasie tworzył fantastyczny duet z Januszem Stroblem. A młodszą grupą kabaretową opiekowali się: od strony reżyserskiej Maciek Wojtyszko, od strony literackiej – Marcin Wolski, a od strony muzycznej – Krzysztof Knittel. Pierwszy utwór, który tam dla mnie powstał, to była piosenka „Wycieczki w głąb własnego snu” z tekstem Wolskiego i muzyką Albera. Ta piosenka znalazła się zresztą na mojej pierwszej płycie i ostatnio do tego utworu chętnie powracam.

Czy Stodoła stała się dla ciebie drugim domem?

Owszem, tak było, tym bardziej, że miałam do klubu bardzo blisko, mieszkając po drugiej stronie alei Niepodległości. Czasem dojeżdżałam na Batorego rowerem. Aleja była wtedy często przekopywana i pewnego razu jeden z kolegów spuścił mi rower do świeżo wykopanego rowu, powodując złamanie ramy.

Których artystów związanych ze Stodołą wspominasz najmilej?

Właściwie wszystkich. Byliśmy zgraną paczką. Próby odbywały się w atmosferze współpracy twórczej. Jeden drugiemu dobrze życzył. A pracowaliśmy między innymi nad spektaklem Niebieska Komedia. Bardzo śmiesznym. Były w nim elementy pantomimy, bardzo fajne dialogi. I my się doskonale bawiliśmy, i publiczność. Występowali m. in. Jola Marciniak, Ela Jodłowska. Teksty pisali Marcin Wolski, Marek Gołębiowski i Andrzej Śmigielski. Życie sceniczne mieszało nam się z życiem prywatnym.

Czy w celu zyskania weny twórczej musieliście się napić dużo wina?

Nie zapomnę, jak kiedyś po wystawie fotograficznej przedstawiającej dzieci siedziałyśmy z córką jednego dziennikarzy radiowych na schodach w Stodole, pijąc szampana i marzyłyśmy, żeby doczekać się własnych pociech. A picie wina było wtedy normalnym studenckim rytuałem, bo to sprzyjało życiu towarzyskiemu. Nawiasem mówiąc, filomaci i filareci też pili.

Opowiedz, jak prosto ze Stodoły przebiłaś się na ogólnopolskie salony?

Moje nazwisko stało się szerzej znane, gdy klub wydelegował mnie na FAMĘ, czyli Festiwal Artystyczny Młodzieży Akademickiej w Świnoujściu. Tam w 1973 zaśpiewałam po raz pierwszy „Zaproście mnie do stołu”. Piosenka powstała właściwie w trakcie festiwalu. Tekst nieżyjącego już wtedy poety Włodka Szymanowicza przyniósł mi Andrzej Śmigielski, a Henio Alber zaraz dorobił muzykę. Gdy zaśpiewałam ten utwór, publiczność oszalała z zachwytu. Do aranżacji i wykonania włączył się big band Zbigniewa Piotrowskiego, zespół Old Timers i chór Politechniki Szczecińskiej. Potem ci chórzyści przyjechali z własnej inicjatywy na Festiwal Opolski, żeby mnie wesprzeć w wykonaniu piosenki. Przed występem w Świnoujściu dziewczyny ze Stodoły pomogły mi uszyć sukienkę na występ. Janek Sawka namalował na niej jakieś gwiazdki. Nawiasem mówiąc, ze wspomnianej wcześniej wystawy fotograficznej wykradłam po cichu jedno zdjęcie, a potem autor owych fotografii zrewanżował mi się, zwinąwszy z wystawy w Stodole moją sukienkę z występu na FAMIE.

Jak długo byłaś związana ze Stodołą?

Pamiętam, że pierwszy recital miałam w klubie w roku 1976. Później bywałam tam wielokrotnie, uczestnicząc w różnych programach. Życie studenckie i kultura studencka były wówczas w rozkwicie. Często występowaliśmy w ośrodkach akademickich poza Warszawą. Rok po FAMIE z piosenką „Zaproście mnie do stołu” zwyciężyłam na Giełdzie piosenki Studenckiej w warszawskim Medyku i jako reprezentantka środowiska stołecznego pojechałam na Festiwal Piosenki Studenckiej w Krakowie, gdzie również otrzymałam pierwszą nagrodę. Stamtąd trafiłam już do Opola, a tam czekała mnie kolejna pierwsza nagroda, na pewno najważniejsza. To był mój pionowy start do tak zwanej kariery.

Czy miałaś okazję spotkać się z wybitnymi artystami występującymi gościnnie w Stodole?

Poznałam najznamienitsze postaci polskiego jazzu, chociażby Zbyszka Namysłowskiego. Pamiętam, że wraz z Agnieszką Osiecką jako autorką tekstu stworzył on ad hoc w studio radiowym Trójki piosenkę, którą ja również ad hoc wykonałam. To było niezapomniane przeżycie. Bo ani Agnieszka nie wiedziała, o czym napisze tekst, ani Zbyszek – jaką stworzy muzykę. Agnieszka podrzucała mu zwrotkę po zwrotce, a on na bieżąco komponował. Pamiętam do dzisiaj tekst tamtego utworu, którego pierwsze słowa brzmiały: „To było dawno, dawno, dawno, w kolejce na Kasprowy; nie byłam żadną damą sławną, nie śpiewał w górze słowik”.

Z kolei z Rysiem Zawistowskim i zespołem Gold Washboard przygotowałam i nagrałam dwie piosenki kompozycji Marka Sarta. Co ciekawe, do Stodoły przychodzili najróżniejsi muzycy, żeby skorzystać z instrumentów w piwnicy. Wciąż było słychać łomotanie na perkusji lub na basie. Bo to był prawdziwy kocioł twórczy. U góry funkcjonowała pracownia fotograficzna. Na sali baletowej odbywały się próby do pantomimy i rock-and-rolla.

A sama nie miałaś ochoty, żeby wziąć udział w Konkursie Tanecznym im. Billa Haleya?

Lubiłam tańczyć, ale rock-and-roll nie był moją najmocniejszą stroną. Wolałam taniec bardziej psychodeliczny, do smutnych saksofonowych solówek. Dlatego wspominając mój okres stodolany, uważam za tragiczną politykę władz wolnej Polski,  które po 1989 zignorowały zjawisko kultury studenckiej. O dziwo, dziś nie ma na nią miejsca, a przecież ta kultura ujawniła prawdziwych mistrzów – weźmy chociażby Wojtka Młynarskiego, Jonasza Koftę, Krzysia Knittla, Marka Grechutę, Grzegorza Turnaua... i te genialne teatry studenckie, które otworzyły nowe horyzonty dla polskiego teatru na świecie.

A jak się czułaś śpiewając „Zaproście mnie do stołu” w niedawnym koncercie 60-lecia Stodoły w auli Politechniki Warszawskiej?

Czułam się wprost fantastycznie. To było zabawne spotkać się po latach w jednej garderobie z Elą Jodłowską i Magdą Umer. I to pod ręką tej samej charakteryzatorki, która powiedziała, że my jesteśmy jakby innym światem, prezentując ten poziom porozumiewania się i współpracy, jakiego się teraz nie spotyka. Byłam niesłychanie wzruszona, śpiewając po tylu latach przed tą samą publicznością, która słuchała mnie ponad czterdzieści lat temu i czuć jej jednoczesne wzruszenie. Mogłam też odczuć solidarność środowiskową. Próbę wykonania przeprowadziłam raptem godzinę przed koncertem. Akompaniujący mi – jak zwykle wspaniale – pianista Andrzej Jagodziński wraz z basistą Andrzejem Łukasikiem i perkusistą Czesławem Bartkowskim – zgodzili się na ten występ, choć na koncert przyjechali prosto z lotniska po długim locie z Ameryki. Nic dziwnego, że poczułam się na tym jubileuszu, jakby to było za dawnych dobrych lat.

Wróć