Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Politycy-ulicznicy zadepczą Warszawę

16-03-2016 20:52 | Autor: Maciej Petruczenko
Jeszcze trochę, a trzeba będzie zrezygnować z normalnego życia w Warszawie, przez którą będą się nieustannie przetaczać potężne manifestacje, demonstracje, pielgrzymki i jakby trochę zapomniane pochody. Politykom i wspierającym ich zwolennikom określonej opcji, a zwłaszcza zwyczajnym fanatykom już nie wystarczy skakanie sobie do oczu w Sejmie i Senacie oraz stacjach telewizyjnych i radiowych. Dziś oni wolą wyjść na ulice, gdzie chyba o wiele lepiej działa psychologia tłumu. Wiecowanie na powrót staje się modne i czas urządzać castingi na utalentowanych trybunów ludowych.

Od razu przypomina się nam młody Lech Wałęsa z Matką Boską w klapie, stawiający się ostro aparatczykom PRL. Daremne było uwikłanie tego – skądinąd chłopka-roztropka – we współpracę z SB. W następstwie spontanicznego zrywu gdańskich stoczniowców, którym na pewno nie w głowie był kapitalizm, przyszło Wałęsie stanąć na czele najprawdziwszej rewolucji, która – ku jego zaskoczeniu – do kapitalizmu Polskę na powrót doprowadziła. A ponieważ rewolucja zawsze zjada własne dzieci, dziś mamy Wałęsę kopanego, lżonego i poniewieranego z wielką lubością tylko dlatego, że kiedyś kombinował z esbekami tak samo jak tysiące innych obywateli: urzędników, dziennikarzy, biskupów, proboszczów, no i aktorów, z których jeden zbudował sobie przez lata piramidę zakłamania, stając się zarówno religijnym, jak i politycznym przechrztą, co go poniekąd upodabnia do Józefa Piłsudskiego, tylko że dokonania ma jakby nie tej miary.

Jeśli chodzi o polityczne masówki na ulicach Warszawy, to dobrze pamiętam grozę października 1956, gdy będąc jeszcze dzieckiem, zostałem nagle posłany do sklepu przez matkę, która chciała natychmiast zgromadzić większe zapasy cukru, mąki, kaszy – spodziewając się wojny. Wtedy bohaterem stał się przemawiający na Placu Defilad Władysław Gomułka, o którym znany z bon motów nasz sąsiad z Ursynowa Leszek Miller mógłby również powiedzieć, że nie po tym się poznaje mężczyznę, jak zaczyna, tylko po tym, jak kończy. Będąc jeszcze dzieckiem, zacząłem w 1956 z czystej ciekawości czytać skrajnie liberalny naówczas tygodnik „Po prostu” – a kto z dzisiejszej młodzi uwierzy, że oprócz Marka Hłaski, Agnieszki Osieckiej, Jana Olszewskiego pisywał w nim próbujący wtedy kruszyć beton komunistycznej władzy późniejszy rzecznik rządu Wojciech Jaruzelskiego – Jerzy Urban?

Od tak ważnego dla mojego pokolenia Października upływa już blisko 60 lat i dopiero teraz epatuje się informacją, że w 1956 sowieckie czołgi, wysłane z bazy w Bornym Sulinowie, miały już tylko 150 kilometrów do Warszawy, nim je – dosłownie w ostatniej chwili – zawrócono. A szykowała się kolejna jatka w mieście, które jeszcze się nie zdołało całkiem odbudować po hekatombie Powstania Warszawskiego. No cóż, Październik przyniósł w niemałym stopniu dobroczynne skutki, zamykając okrutną epokę stalinowską. I następne rozruchy na ulicach stolicy mieliśmy dopiero w marcu 1968, gdy po części antyżydowska czystka, po części zaś rewolucyjne nastroje wśród zarażonej już hippisowskim liberalizmem młodzieży zmobilizowały studencką brać. Ileż się trzeba było nauganiać w ulicznych konfrontacjach z zomowcami na Krakowskim Przedmieściu! Omal nie wyleciałem z uniwersytetu, będąc uczestnikiem ostatniego, „nielegalnego” wiecu w Audytorium Maximum. A dla kurażu podśpiewywało się wtedy: „ Na dziedziniec nasz przybyli przedziwni cywili, mordy odrapane i płaszcze skórzane, nic nikomu nie mówili, tylko w mordę bili...”.

Marzec 1968 to jednak już tylko wspomnienia, nostalgiczna refleksja, bo później zdarzyły się w Polsce rzeczy o wiele ważniejsze, doczekaliśmy się wszak całkowitej wolności, choć wydawało się, że za naszego życia na pewno nie uda się zrzucić sowieckiego jarzma. Czy teraz naprawdę warto dorobek minionego ćwierćwiecza marnować, mimo że nie wszystkim przyniosło ono oczekiwane dobra i miliony Polaków – zamiast tkwić w błogostanie – są skazane na desperacką walkę o byt?

Na razie uliczne masówki w Warszawie odbywają się w atmosferze politycznej kultury ze zręcznym wykorzystaniem środków technicznych w sprawie ogłoszenia wyroku Trybunału Konstytucyjnego („Beato, publikuj wyrok” – hasło wyświetlane na elewacji budynku, w którym urzęduje pani premier). Trwa tylko swego rodzaju licytacja, jeśli chodzi o liczenie uczestników zlotu Komitetu Obrony Demokracji. Ostatnio ratusz miejski podał, że było ich 50 tysięcy, ale policja doliczyła się tylko piętnastu tysiączków – żeby nie narażać się obecnej władzy państwowej. Na 10 kwietnia partia Prawo i Sprawiedliwość zapowiada jednak swoją kolejną świątobliwą masówkę, która ma przebić wszelkie dotychczasowe. To ma być nawet milion wyznawców tak zwanej religii smoleńskiej, czyli tych, którzy wierzą, że sześć lat temu nasz rządowy tupolew rozwalił się tuż przed lotniskiem w Smoleńsku nie z powodu ewidentnych błędów załogi i całkowitej nieodpowiedzialności inicjatorów wyprawy do Katynia oraz dowódców wojskowych, tylko na skutek zamachu, dokonanego przez stronę rosyjską. Niektórzy nawet twierdzą, że doprowadzono do katastrofy na osobisty rozkaz Władymira Putina, któremu miało zależeć, na pozbyciu się obecnego na pokładzie prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego.

Jeśli PiS-owi rzeczywiście uda się zorganizować milionową demonstrację, będzie to swoiste nawiązanie do słów propagandowej pieśni z czasów stalinowskich („Tysiące rąk, miliony rąk, a serce bije jedno”). Aż strach pomyśleć, co się może zdarzyć, gdy KOD zechce odpowiedzieć jeszcze większą kontrmanifestacją... Na ulicy emocje górują nad rozumem. Zakładając, że frekwencyjny wyścig będzie kontynuowany, można się obawiać, iż w końcu dojdzie do bójki. I chyba ktoś tylko na to czeka. A już kilka lat temu widzieliśmy na Placu Konstytucji, do czego są zdolni prawdziwi patrioci.

Wróć