Złośliwi powiadają teraz, że ową zasadę realizuje się we współczesnej Polsce, a konkretnie w Warszawie, za sprawą tak zwanej religii smoleńskiej. W odróżnieniu od obrządku stricte katolickiego, przewidującego udział w mszy świętej przynajmniej raz na tydzień, parareligijne plenum smoleńskie odbywa się raz na miesiąc pod przewodnictwem Najwyższego Kapłana, wciąż rzucającego chwackie hasło „zwyciężymy”, jakkolwiek wydaje się, iż zdążył on już głównego Szatana dawno pokonać. Może więc daje ponownie do zrozumienia, że jeszcze „inni szatani są tam czynni”?
Pewnie ma rację, bo rzucający się ostatnio najbardziej w oczy schizmatyk Władysław Frasyniuk nie jest błękitnookim cherubinkiem, lecz ma iście szatański wygląd. Gdy niedawno spróbował rozgościć się na Krakowskim Przedmieściu w trybie zasiedzenia, jak najsłuszniej został wzięty za fraki przez ładnie umundurowanych ministrantów, żeby nie przeszkadzał w celebrowaniu obrządku smoleńskiego, który co miesiąc przypomina nam, że chociaż zginął najlepszy z najlepszych prezydent Rzeczypospolitej, to jednak jeszcze Polska nie zginęła.
Obserwując coraz gorętsze i coraz kosztowniejsze plena na Krakowskim Przedmieściu, nietrudno zauważyć, że im więcej osób angażuje się w owe koncelebracje, tym mniej mówi się w comiesięcznym kazaniu o przyczynach katastrofy tupolewa, który 10 kwietnia 2010 dachował u wrót lotniska Siewiernyj, grzebiąc znajdujące się na pokładzie 96 osób. A przecież suto opłacany zespół czcigodnych naukowców już przyczyny dramatu w zasadzie ustalił, ośmieszając tego ignoranta Macieja Laska, który w pierwotnym raporcie usiłował nam pono wcisnąć kit...
Nie ja bynajmniej usiłuję robić sobie żarty z nieustannie przedłużanego pogrzebu owych 96 ofiar, w tym moich przyjaciół, natomiast nie ulega wątpliwości, że jako społeczeństwo wciąż dokładamy grubą kasę do nieszczęsnej wyprawy smoleńskiej. Bo przecież na straty poszło nie tylko tyle istnień ludzkich. Poszedł też wart bodaj kilkaset milionów złotych świeżo wyremontowany samolot, który upadł w błoto, jak również druga taka sama maszyna, odstawiona od dalszej eksploatacji. W związku z tym trzeba było kupić maszyny nowe, wcześniej wypłaciwszy wysokie, idące w miliony, odszkodowania rodzinom ofiar katastrofy. Teraz zaczyna się wreszcie dostrzegać, że i koszty miesięcznic to też nie w kij dmuchał, zwłaszcza od momentu, gdy koncelebrantom zaczęli przeszkadzać kontrcelebranci. Z tego powodu wyprowadzono ostatnio na ulicę bodaj 2000 funkcjonariuszy policji. Jak po gospodarsku zauważył jej szef – w kosztach operacji trzeba dodatkowo uwzględnić wykorzystanie sprzętu, poczynając od radiowozów. Mimo woli ciśnie się na usta pytanie: czy wobec tego jest jakiekolwiek uzasadnienie czynienia znacznych wydatków z publicznej kasy na ten właśnie, cokolwiek iluzoryczny cel? Może zamiast na rozstawianie zasieków na Krakowskim i opłacanie tragarzy Frasyniuka lepiej przeznaczyć te pieniądze na – jak to lubimy od razu wskazywać – głodne i chore dzieci lub na porządne szkolenie pilotów?
Faktem jest, że w oczach pokolenia, które w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku uczestniczyło w wolnościowym zrywie „Solidarności”, dzisiejsze skakanie sobie do oczu bohaterów tamtego zrywu wygląda po prostu żenująco. Tym bardziej, gdy zaczyna się wysuwać pretensje pod adresem tych ludzi, którzy potrafili dokonać bezkrwawej rewolucji – i to w czasach, kiedy mieliśmy jeszcze nie jakieś hipotetyczne zagrożenie, lecz realnie stacjonujących u nas Sowietów na karku. Ktoś próbuje dzisiaj stroić się w piórka wyzwoliciela spod sowieckiego jarzma, rozliczać rzeczywistych bohaterów i dopisywać się do ich galerii – tak jak czynił to sienkiewiczowski bohater Onufry Zagłoba, który będąc tylko kibicem pojedynku, jaki stoczyli Wołodyjowski i Bohun, powiedział na koniec z całą bezczelnością: No tośmy, panie Michale, Bohuna usiekli.
Podobną sytuację mamy, jeśli chodzi o rozliczanie wypaczeń warszawskiej reprywatyzacji. Poszczególne partie, które rządziły stolicą, nawzajem wytykają się palcami, usiłując wziąć górę w politycznej rozgrywce, tymczasem 40-tysięczna armia lokatorów, która poszła na bruk – nadal stanowi tylko tło przepychanek. Nie licząc oczywiście osób najbardziej zainteresowanych, czyli rzeczywistych spadkobierców, którym należą się jakieś odszkodowania w związku z tzw. Dekretem Bieruta.
Gdy był na przykład właściwy czas, żeby walczyć o niewyrzucanie dwujęzycznego gimnazjum nr 42 z siedziby na Twardej, a Technikum Elektrycznego z siedziby przy ul. Żywnego, to potrafił raptem nadstawiać głowy śp. poseł Artur Górski, a inni politycy pochwali głowy w piasek. Władze miasta natomiast poniekąd jawnie występowały w interesie próbującego zagarnąć atrakcyjny teren kombinatora. Były dyrektor rozwiązanego już Biura Gospodarki Nieruchomościami Marcin Bajko – nie tylko w tej sprawie – udaje niewiniątko, które o niczym nie wiedziało i nie podpisywało się pod żadną decyzją reprywatyzacyjną. Na szczęście zachowały się ślady Bajko-pisarstwa w postaci podpisów na listach obecności z okazji narad nad sprawami reprywatyzacyjnymi.
Problem Twardej w końcu rozwiązano na miękko, tym bardziej, że wspomniane gimnazjum i tak nie ma do czego wracać, bo gimnazja zostały generalnie zlikwidowane. Tysięcy ludzi, pokrzywdzonych działaniami względnie zaniechaniami reprywatyzacyjnymi – z wyjątkiem zamordowanej najpewniej Jolanty Brzeskiej – jednak nie zlikwidowano. Ci ludzie byli i są. A same piękne słówka nie poprawią ich bytu.