Na tle politycznej rozgrywki szczególnie żrą się członkowie dwu najmocniejszych partii, stąd dziennikarzom stojącym u boku ugrupowania obecnie rządzącego wymyśla się od PISmaków, a żurnaliści opozycyjni to z kolei – bezmyślni POtakiwacze. Szczególnie jasno widać ten podział, gdy przychodzi do relacjonowania efektów działań komisji wyjaśniających aferę trójmiejskiego parabanku Amber Gold i jeszcze grubszą aferę lewej reprywatyzacji w Warszawie.
Kto w celu zasięgnięcia informacji słucha tylko jednej politycznej strony, ten siłą rzeczy jest skazany na fałsz, a co najmniej na istotne przeinaczenia. Zdaje się jednak, że podział na „oni” i „my” jest w społeczeństwie tak głęboko zakorzeniony, że każdy sobie rzepkę skrobie, obracając się we własnym towarzystwie wzajemnej adoracji i ignorując zarówno współobywateli o innych poglądach, jak i media, które nie śpiewają na jego nutę. W kwestii Amber Gold jedni informatorzy twierdzą, że kasa na założenie interesu została wzięta z propisowskich SKOK-ów, inni zaś, że za kulisami całej operacji stali macherzy związani z PO i kierują ostrze oskarżeń w stronę byłego premiera Donalda Tuska. No i bądź tu mądry człowieku, skoro politycznie ukształtowana komisja dochodzeniowa odwzorowuje nam w dużym stopniu partyjną stronniczość.
Co ciekawe jednak, w trakcie przesłuchań przed wspomnianymi komisjami wychodzi słoma z – na pozór wielkopańskich – butów. Przywleczona niemalże siłą przed oblicze komisji do spraw Amber Gold, nadzwyczaj harda do niedawna prokurator Barbara Kijanko jakby nagle dostała amnezji – zupełnie nic nie pamięta ze swoich działań i nie potrafi wyjaśnić, dlaczego umorzyła postępowanie przeciwko parabankowi spryciarza Marcina P. – chociaż miała w ręku arcyważny kwit Komisji Nadzoru Finansowego. Jak na złość, zaangażowana w dochodzenie policjantka ma lepszą pamięć i wspomina nie bez irytacji, że pani prokurator po prostu ją wyśmiewała, uniemożliwiając kontynuowanie procedury.
Mieliśmy przez lat parę niby całkowicie niezależną prokuraturę, ale tak było tylko w teorii. Każdy prokurator mógł się zasłaniać swoją niezależnością, żeby po cichu spełniać życzenia zaprzyjaźnionych polityków albo wyjątkowo wpływowych lobbystów. Osoby dążące do ujawnienia prawdy, musiały częstokroć odbijać się od prokuratorskiej ściany, tak jak odbijał się na przykład publicysta „Passy” Tadeusz Porębski, który wyjaśnił do spodu, na czym polegał przekręt związany z reprywatyzacją mokotowskiej nieruchomości przy ul. Narbutta 60, ale mieszcząca się w tej samej dzielnicy prokuratura miała to w dupie. Sam jako naczelny redaktor, interweniujący u jakiejś ważnej prokuratorki, byłem zwyczajnie zbywany przez jej sekretarkę, która wyraźnie dawała mi do zrozumienia, że protesty to mogę sobie pisać na Berdyczów.
Warszawska prokuratura doznała też nadzwyczajnego zaślepienia, gdy zaczęła się prywatyzacja owianej historyczną legendą (tam został aresztowany w 1940 przez Niemców mistrz olimpijski Janusz Kusociński) pożydowskiej kamienicy przy Noakowskiego 16. No i prokuratura pozwoliła, żeby zwyczajnie wyszabrowane kiedyś przez oszustów, ale po wykryciu kombinacji skomunalizowane mienie przekazać „spadkobiercom”, w tym mężowi i córce pani prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz, a spadkobiercy zaraz owo złote jabłko upłynnili, stawiając się niejako na pozycji paserów. Podobno w momencie, gdy już niczego nie dało się w tej materii zamotać, istotne kwity w hipotece nagle zaginęły. Dobrze chociaż, że pani prezydent w końcu doznała w końcu olśnienia i sama zawiadomiła prokuraturę o przestępstwie. Lepiej późno niż wcale. Tyle że dom jest już w cudzych łapach, a lokatorzy poszli na bruk.
Co tu zresztą gadać o prokuratorskich zaniechaniach, skoro długoletni dyrektor warszawskiego Biura Gospodarki Nieruchomościami Marcin Bajko zeznaje przed komisją pod kierownictwem wiceministra Patryka Jakiego w podobnie wymijającym tonie, co Barbara Kijanko przed politycznym trybunałem, którym akurat całkiem sprawnie steruje Małgorzata Wassermann. Bajko daje tylko do zrozumienia, że o reprywatyzacji decydowała faktycznie pani prezydent, a on w gruncie rzeczy do niczego się nie wtrącał, bo też nie miał prawa podpisywania decyzji. To po cholerę był w BGW dyrektorem? – wypada teraz zapytać. I kto miał przede wszystkim pilnować legalności działania reprywatyzacyjnego, jak nie on? Jeszcze do niedawna zastępca Bajki Jerzy M. próbował na antenie Radia Dla Ciebie negować ustalenia Porębskiego, który siedział wtedy z nim w studio i rwał włosy z głowy, nie mogąc pojąć, że można być bezczelnym do tego stopnia.
No cóż, nie od dziś wiadomo, że niezależnie od formuły działania agend państwowych każda władza przede wszystkim sobie dogadza. No i dogodziła na przykład przeciwstawiającej się zbudowaniu dwupasmówki garstce właścicieli nieruchomości wzdłuż trasy z Piaseczna do Góry Kalwarii. Fundusze unijne na tę dwupasmówkę były już dawno do dyspozycji, ale ich nie wykorzystano i – zdaje się – nawet nie wykupiono działek pod budowę tak ważnej arterii. W efekcie mamy na południowym wylocie z Warszawy od rana do wieczora jeden wielki zator, bo w Piasecznie kończy się dwujezdniowa Puławska. Kilkadziesiąt, a może nawet kilkaset tysięcy ludzi skazanych jest na dojazdową mękę, żeby paru znajomych królika trwało przy swoim. Jak długo jeszcze?