Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Zdrajca? Czasem to brzmi dumnie...

21-04-2021 20:47 | Autor: Maciej Petruczenko
Słowo „prawda” jest rzeczownikiem, który w języku polskim nie brzmi dziś jednoznacznie. Jeśli jakiś radiosłuchacz, telewidz lub czytelnik gazety albo portalu informacyjnego usłyszy na przykład komentarz na temat obecnego stanu polskiej gospodarki, to może się zdziwić, że w jednym medium napotka wyrazy zachwytu, z innego zaś dowie się, że sytuacja w tej podstawowej dziedzinie jest dramatycznie zła. Opinia na ów temat zależy zwykle od politycznego punktu widzenia. Jednemu komentatorowi będzie więc wypadało wypowiedzieć się pozytywnie, innemu natomiast – zmieszać zarządców naszej gospodarki z błotem i roztoczyć przed społeczeństwem czarną wizję.

Ponieważ w redakcji „Passy” nie mamy specjalisty w kwestiach ekonomicznych, z wielkim zaciekawieniem spróbowaliśmy wypytać po części w tak ważnych sprawach dyplomowanego specjalistę – profesora Grzegorza Kołodkę, który w lapidarnej formie wykłada swoje poglądy na stronie 7. Profesor Kołodko akurat - chociaż wywodzi się z tej samej epoki i tej samej uczelni (SGPiS - SGH), co jego kolega po fachu Leszek Balcerowicz, ocenia jednak dzisiejszą rzeczywistość w odrębny sposób. A znajomości rzeczy na pewno nie można mu odmówić. Wiadomo skądinąd, że Balcerowicza oczarował neoliberalizm, a Kołodkę nie. Zapewne dlatego temu drugiemu przychodzi oceniać polską gospodarkę wedle cokolwiek odmiennych kryteriów i ten były wicepremier stwierdza, iż jej obecny stan nie jest zły. A skoro mówi to ekonomista w najmniejszym nawet stopniu niezwiązany z obozem władzy, to chyba można mu wierzyć?

Grzegorz Kołodko, zatrudniony teraz w Akademii Leona Koźmińskiego, swego czasu wykładał m. in. na Uniwersytecie Yale, na UCLA (University California Los Angeles) i na Uniwersytecie Illinois. Jest człowiekiem, który poznał blisko 200 krajów i – co ciekawe – napisał 50 książek oraz ukończył 50 biegów maratońskich. Odczuł na własnej skórze, czym jest gospodarka w warunkach tzw. nominalnego socjalizmu, a czym wolny rynek w jego najróżniejszych postaciach. Rozpisuję się tak o naszym sąsiedzie z pobliskiej Lesznowoli, bo dziś warto wiedzieć, kto jest naprawdę ekspertem w określonej specjalności, a kto dyletantem, któremu – mimo to – państwo polskie powierza wykonanie fachowych zadań i, co gorsza, przeznacza na to miliony złotych. Jeśli prezydent Andrzej Duda albo premier Mateusz Morawiecki, a szczególnie wicepremier Jarosław Kaczyński zapytaliby, kogo w tym ostatnim wypadku mam na myśli, to powiem wprost: Antoniego Macierewicza, ignoranta na niwie wypadków lotniczych, który w skali wielu lat zmarnował kupę czasu i kupę pieniędzy (państwowych, niestety) na „badanie” katastrofy smoleńskiej 2010 i w efekcie - na stworzenie z niej żenującej tragifarsy. Nawet najżyczliwsi początkowo mocodawcy pana M. teraz najwyraźniej go się wstydzą. I jakoś nikt z nich nie zapewnia już, że w rezultacie wytężonej pracy, jaką wykonali Macierewicz i spółka, dochodzimy stopniowo do prawdy o katastrofie i lada dzień będzie można tę prawdę opinii publicznej przedstawić. Bo zamiast raportu końcowego serwuje nam się niemające nic wspólnego z logiką filmy. Tymczasem fachowy raport, firmowany autorytetem autentycznego specjalisty Macieja Laska, samozwańczy fachowiec Antoni kazał jakby wrzucić do kosza. I wbrew temu, cośmy mogli wysłuchać z nagrań czarnej skrzynki, ktoś nadal chce nam wmówić, że przyziemienie rządowego tupolewa pod Smoleńskiem to nie był wypadek, lecz zamach.

No cóż, na razie możemy mówić o zamachu, ale na zdrowy rozsądek. A w podobnym sensie wypada potraktować wynurzenia jednego z całkiem ciekawych publicystów, który nieoczekiwanie ogłosił, że tych przedstawicieli Polski, którzy się skarżą na nasze państwo w agendach Unii Europejskiej, należy otwarcie nazywać donosicielami i zdrajcami na miarę skompromitowanych przed laty targowiczan. Publicysta ten stoi murem za obecną władzą RP i broni dzisiejszych prominentów, ale chyba zapomniał, że całkiem niedawno takimi „skarżypytami”, a nawet otwartymi przeciwnikami byli właśnie jego polityczni ulubieńcy. Tym, którzy usiłują bronić przed jawnymi wypaczeniami systemu prawa w Polsce, ów publicysta zarzuca, o dziwo – brak instynktu państwowego. A czy miała ten instynkt premier Beata Szydło, gdy dwa lata temu głosowała przeciwko ponownemu wyborowi Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej? Nawet zaprzyjaźniony z pisowskim rządem RP węgierski premier Viktor Orban udzielił Tuskowi poparcia, podobnie jak zdecydowana większość elektorów - i szefowa naszego rządu musiała pogodzić się z porażką 1:27.

Prawda jest niewątpliwie pojęciem dla wielu osób nader rozciągliwym. Wspomnianemu premierowi Morawieckiemu nie tylko przeciwnicy polityczni, lecz również sąd udowodnił, że się z nią mija w swoich wypowiedziach. Ostatnio prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski zarzuca rządowi Morawieckiego, iż - mimo dramatycznej sytuacji związanej z pandemią koronawirusa - lekceważy wysiłki stołecznego samorządu, pragnącego pomóc w jej zwalczeniu. Chodzi o to, że Warszawa - zgodnie z umową - przystąpiła do zorganizowania 13 punktów masowych szczepień, by ostatecznie zaproponowano miastu najwyżej cztery. Początkowo było nawet gorzej. Jak powiedział Trzaskowski w wywiadzie dla Onetu - „więc organizujemy w Warszawie 13 punktów, zaczynamy kupować lodówki, rekrutować ludzi, tworzyć własny system rejestracyjny, po czym premier wychodzi na konferencję i oznajmia nam, że będzie tylko jeden punkt pilotażowy…”. O co zatem tu chodzi? Czyżby jeszcze raz rząd chciał za wszelką cenę udowodnić, że na czele samorządu warszawskiego stoi nieudacznik? A może Morawiecki już kompletnie zapomniał, jak samochwalczo opowiadał o tym, że koronawirus został w Polsce zwalczony, by potem bynajmniej za to łgarstwo nie przeprosić?

Zastanawia mnie wobec tego, jakim cudem wytrawnemu i dobrze zaznajomionemu z prawem publicyście przychodzi nagle do głowy, by nazwać kogoś zdrajcą tylko dlatego, że ten ktoś nie jest jego politycznym idolem? I kto tym zdrajcą naprawdę jest.

Wróć