Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Za rockiem rock...

25-05-2022 20:56 | Autor: Tadeusz Porębski
Jestem fanem rocka i słucham go od plus – minus 6. dekad. W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku słuchanie w PRL muzycznych hitów wydawanych na Zachodzie było mocno utrudnione, a w moim przypadku okazało się, że obarczone ryzykiem. W Polskim Radio dawali do znudzenia rewelersów, czyli Chór Czejanda, Orkiestrę Mandolinistów Edwarda Ciukszy, Tercet Egzotyczny, Sławę Przybylską, Marię Koterbską, Janusza Gniatkowskiego, czy muzycznego emeryta Mieczysława Fogga. Żeby liznąć rodzącego się wtedy na Zachodzie rocka trzeba było złapać Radio Luxemburg, rozgłośnię nadającą muzykę młodzieżową i lansującą modę muzyczną wśród nastolatków w Europie Zachodniej, w tym także w Polsce. Była to pierwsza niezależna, komercyjna rozgłośnia radiowa nadająca w wielu językach z terenu Wielkiego Księstwa Luxemburg. Stacja ta była przez długie lata pionierem piractwa radiowego i jest protoplastą dzisiejszych muzycznych rozgłośni komercyjnych. Tylko złap wtedy, człowieku, zachodnią rozgłośnię na lampowym, prymitywnym radiu „Pionier” w bakelitowej obudowie! Komunistyczne stacje zagłuszające (m. in. w Pyrach) nastawione były na uniemożliwianie Polakom słuchania Radia „Wolna Europa”, ale przy okazji zagłuszały wszystko, co nadawał Zachód.

Trzeba było więc zamontować specjalną antenę, by po raz pierwszy usłyszeć Beatlesów. Mieszkałem na ostatnim, czwartym piętrze, postanowiłem więc zamontować antenę na dachu budynku. Wyjątkowo czujny dozorca o ksywie „Kasztan” pilnował wszystkiego jak swojej własności. O uzyskaniu jego zgody na mój eksperyment można było tylko pomarzyć. Okap dachu był tuż nad mieszkaniem, rynna obok okna, skombinowałem więc 10 metrów kabla, skonstruowałem antenę z jakichś pręcików i po rynnie jakoś wdrapałem się na dach. Przytwierdziłem wynalazek do komina i rozpocząłem odwrót. Aliści okazało się, że trudniej zejść z dachu, niż na niego wejść. Zacząłem schodzić i podczas tego hazardu nagle omsknęła mi się noga. Pode mną kilkunastometrowa przepaść, a w mieszkaniu poza mną nikogo nie było. Tylko dzięki temu, że uprawiałem sport i byłem bardzo sprawny fizycznie mogę dzisiaj pisać ten felieton. „Kostusia” była bardzo blisko. Ale cóż tam „kostusia”– dzięki karkołomnej wspinaczce grożącej śmiercią lub kalectwem, mogłem słuchać zachodnich nowości muzycznych w całkiem dobrej jakości. Można więc powiedzieć, że moja miłość do rocka rodziła się w ryzyku i wielkich bólach.

Z upływem lat sytuacja poprawiała się, koledzy mający wysoko postawionych rodziców przynosili na prywatki zakupowane zagranicą winylowe longplaye najpopularniejszych naonczas na Zachodzie formacji rockowych. Słuchaliśmy do znudzenia Stonesów, Beatlesów, Animalsów i pojawiających się niczym grzyby po deszczu coraz to nowych zespołów, z coraz nowszymi przebojami. Mniej więcej po trzech dekadach uwielbiania rocka znalazłem moje trzy ulubione formacje. Są to do dzisiaj The Rolling Stones, Pink Floyd oraz Dire Straits. Jak idzie o gitarzystów, na czubie są u mnie Mark Knopfler (Dire Straits) – jedyny wybitny muzyk nie używający kostki i grający palcami, a za nim Jimmy Page (Led Zeppelin), Joe Walsh (The Eagels), Steve Hackett (Genesis) – wynalazca niepowtarzalnej, trudnej do naśladowania techniki zwanej „tapping”, spopularyzowanej przez kolejnego fenomena gitary Eddiego van Halena. Czterej pierwsi jeszcze żyją, Eddie van Halen odszedł niestety w październiku 2020 r. To postać w muzyce rockowej zupełnie wyjątkowa, talent najwyższej miary, jeden z moich gitarowych idoli, muszę więc poświęcić mu trochę miejsca w swoim felietonie.

Eddie van Halen urodził się w Amsterdamie. Jego ojciec grał na klarnecie i to on zaszczepił w synu muzycznego bakcyla. W 1968 r. rodzina przeprowadziła się z Holandii do Pasadeny, na przedmieścia Los Angeles. Początkowo Eddie pracował jako roznosiciel gazet, ale wraz z bratem jednocześnie ćwiczył grę na różnych instrumentach. Wybrał perkusję, a jego brat Alex gitarę. Okazało się jednak, że Alex posiada dużo większe predyspozycje do gry na perkusji, więc zamienili się instrumentami. Eddie uczył się gry na gitarze przez dwa lata, resztę swojej wyjątkowej techniki wypracował podczas samodzielnych ćwiczeń. Szybko założył zespół rockowy, który nazwał po prostu „Van Halen”. Już ich debiutancki album, wydany 10 lutego 1978 r., osiągnął sukces komercyjny oraz artystyczny. Do dziś jest uważany za jeden z najważniejszych albumów rockowych w historii. W utworze „Eruption” Eddie zagrał niesamowite solo gitarowe, dając próbkę swoich gigantycznych możliwości. Stało się jasne, że na rockowej scenie objawił się nowy geniusz gitary. Kiedy w latach pięćdziesiątych Leo Fender projektował model elektrycznej gitary Stratocaster, nie mógł przewidzieć, że już za dwadzieścia lat nieznany nikomu młodzik rodem z Holandii wpędzi w kompleksy większość gitarowych bożków.

Po ogarnięciu „tappingu” specjalnością Eddiego stało się „finger hammering” nazywane przez wtajemniczonych „młotkowaniem”. Z prawą ręką na gryfie przy jednoczesnej "wybiórce" lewą wydalał Eddie z gitary potoki błyskawicznie następujących po sobie dźwięków. Nikt nie jest w stanie nawet zbliżyć się dzisiaj do oryginału.

Zespół Van Halen sprzedał ponad 80 milionów płyt, z których wiele znalazło się na czołowych miejscach list przebojów. Ale formacja Van Halen to nie tylko Eddie. W 1974 r. bracia poznali niejakiego Davida Lee Rotha, obdarzonego przez naturę matowym, chrypliwym głosem. Eddie od razu wiedział, że znalazł solistę, który idealnie wpisuje się w muzyczne emploi zespołu. Ale z Davidem nie było łatwo się dogadać. Był rozpuszczony jak dziadowski bicz, ponieważ wywodził się z bardzo bogatej żydowskiej rodziny. Jego ojciec – wybitny profesor ze specjalizacją okulisty – zarabiał miliony na swojej praktyce lekarskiej, robił też w nieruchomościach. Wszystko wskazywało na to, że kariera jego przystojnego synka Davida – fircyka, lowelasa, obiboka i patentowanego lenia – będzie się rozwijać w eleganckich dyskotekach i klubach dla bogaczy. Pewnie tak by się stało, gdyby nie doszło do spotkania Davida z Eddie van Halenem. Obaj mieli naturę dominatora, więc minęło sporo czasu, zanim wreszcie się dogadali. I po latach okazało się, że David to jeden z najlepszych frontmanów w historii rocka. W 2009 r. został sklasyfikowany na 9. miejscu listy 50. najlepszych heavymetalowych frontmanów wszech czasów. Roth nagrał z Van Halen kilka kapitalnych albumów, ale w dniu 1 kwietnia 1985 r., po jedenastu latach współpracy, rozstał się z zespołem.

Rok wcześniej David Lee Roth napisał tekst do skomponowanego przez Eddiego utworu „Jump” (często emitowany w telewizji przy okazji transmitowania konkursów skoków narciarskich). Przed wydaniem tego singla nic nie zapowiadało jego oszałamiającej kariery. A to właśnie ten utwór wprowadził zespół na pierwsze miejsca list przebojów i zapisał go na zawsze w historii rocka. Tekst piosenki wziął się od prawdziwej sytuacji, która miała miejsce gdzieś w Stanach w 1983 r. W wiadomościach telewizyjnych nadawano dramatyczną relację z próby samobójczej, podczas której pewien facet zamierzał skoczyć z mostu. Roth był akurat przy telewizorze i ponoć usłyszał, jak któryś z gapiów krzyczy do potencjalnego samobójcy „Go ahead and jump!”. To go zainspirowało do napisanie tekstu, ale męczony później przez lata pytaniami niezmiennie odpowiadał, że w piosence „Jump” słowa te są zaproszeniem do miłości, mają więc zupełnie odmienny sens. Teledysk „Jump” to perełka wśród prawdziwych pereł. Dave występuje w nim w stroju linoskoczka i kręci salta z miejsca dając pokaz wyjątkowej sprawności fizycznej, natomiast gitarowe solo Eddiego to crème de la crème wszystkich gitarowych solówek wykonanych przez najwybitniejszych mistrzów tego instrumentu.

Eddie van Halen niedawno odszedł, ale dla mnie jest nieśmiertelny, tak jak nieśmiertelna jest jego muzyka. Po kolei odchodzą giganci estrady, srebrnego ekranu, kultowi kompozytorzy i muzycy. Obserwuję to wymieranie z coraz większym przerażeniem, ponieważ ci wielcy artyści pozostawiają po sobie pustkę. Nie widzę ich godnych następców, a jedynie miernoty zaprogramowane na kasę i tanią popularność. Tacy giganci muzyki rozrywkowej jak Eddie van Halen rodzą się raz na 100 lat, a może nawet rzadziej. Dlatego ich śmierć jest dla fanów muzyki wyjątkowo bolesna.

PS. Wyjątkowo wygłaszam w tym miejscu apel, ponieważ sytuacja jest wyjątkowa. Zaprzyjaźniona amazonka dosiadająca koni na Służewcu - młoda, sympatyczna, wykształcona dziewczyna, poszukuje na cito niedrogiej kawalerki (pokoju z kuchnią), gdyż grozi jej nocleg pod sosną. Podaję kontakt: Wiktoria Żaczek 505-285-588.

Wróć