Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Wejdą czy nie wejdą?

15-12-2021 20:58 | Autor: Maciej Petruczenko
Kto pamięta stan wojenny, wprowadzony przez władze PRL dla powstrzymania działań Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność” nominalnie o północy 13 grudnia 1981 roku, ten wie, że jakiekolwiek aspekty polityczne i prawne bynajmniej nie wydawały się w tamtym momencie najważniejsze. Bo przez cały 1981 rok społeczeństwo polskie zadawało sobie jedno najważniejsze pytanie: wejdą czy nie wejdą? A chodziło oczywiście o interwencję zewnętrzną wojsk, zwanych potocznie „Ruskimi”. Tak naprawdę, do interwencji przymierzali się bardzo poważnie nie tylko „Ruscy”, lecz również „zaprzyjaźnione armie” Układu Warszawskiego z Czechosłowacji i Niemieckiej Republiki Demokratycznej.

Wspominałem już kilkakrotnie w tym miejscu, że najdowcipniej potraktował w 1981 ten temat dziennikarz sportowy „Kuriera Polskiego” Andrzej Roman, którego zaczynający się na pierwszej stronie tekst w jednym z numerów nosił ów symboliczny tytuł: „Wejdą czy nie wejdą?”. Autor znakomicie wcielił się w rolę dziennikarza politycznego, podsycając czytelnikom napięcie aż do pointy na ostatniej stronie. I gdy już przeczytali serię ogólnikowych pytań, sugerujących w tamtym momencie jednoznacznie, że chodzi o ewentualne wkroczenie wojsk ZSRR, Roman zakończył swój wywód banalną kwestią: „No wejdą w końcu ci piłkarze Polonii Warszawa do II ligi, czy nie wejdą?

Śp. Andrzej Roman był skoligacony ze Zbigniewem Brzezińskim, doradzającym w sprawach bezpieczeństwa dwu prezydentom USA – Johnowi Fitzgeraldowi Kennedy'emu i Jimmy'emu Carterowi, z którego zastępcą Walterem Mondale'm miałem honor przeprowadzić wywiad na stopie prywatnej podczas pobytu w USA w 1979 roku. Zbigniew doczekał się z polskiej strony najwyższego odznaczenia – orderu Orła Białego. Teraz jego syn Mark Brzeziński został nominowany na stanowisko ambasadora Stanów Zjednoczonych w Polsce, chociaż obecne władze RP starały się w maksymalnym stopniu to utrudnić. Sytuacja to trochę dziwna, bo w swoim czasie Amerykanie bardzo mocno wsparli finansowo „Solidarność” (nie bez pomocy papieża Jana Pawła II), a teraźniejsze władze Polski robią co mogą, żeby zdezawuować głównych bohaterów solidarnościowej rewolucji, podstawiając na ich miejsce polityczne manekiny.

A manekinów akurat nie brakowało 12 grudnia 1981, gdy nasze wojsko pod dowództwem gen. Wojciecha Jaruzelskiego już rozpoczęło operację „stan wojenny” i zorganizowało Radzie Państwa posiedzenie w Belwederze, żeby – pro forma – uzyskać podstawę prawną swojego posunięcia. Rada Państwa była wówczas nie mniej skonfigurowana politycznie jak obecny Trybunał Konstytucyjny i odpowiednią uchwałę klepnęła, jakkolwiek jeden odważny człowiek, przewodniczący Stowarzyszenia PAX Ryszard Reiff zagłosował przeciw temu stanowisku. Inna sprawa, że Radzie Państwa nie wolno było podjąć takiej uchwały, bo trwała sesja Sejmu. Ale kto mógł się przejmować takimi drobiazgami, gdy faktyczną władzę nad Polską przejęła wtedy junta directiva w postaci Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego z gen. Jaruzelskim na czele?

Po wielu latach – podobnie jak w dyskusji na temat sensowności Powstania Warszawskiego 1944 (wszyscy dorośli z mojej rodziny brali w nim udział) – toczą się wciąż gorące spory: czy stan wojenny (oficjalnie 40 ofiar śmiertelnych) był zamachem stanu w obronie tyłków ówczesnych władców PRL, czy tylko „mniejszym złem”, jak to uzasadniał Jaruzelski. Fachowcy twierdzą, że gdy kazał wyprowadzić nasze wojska z koszar, automatycznie zablokował sowiecką interwencję. Tym bardziej, że sam uprzedzał Wielkiego Brata, iż jego ewentualna interwencja spotka się ze znacznym oporem polskiej armii i poleje się krew. Poza wszystkim zaś, wtajemniczeni doskonale wiedzieli, że nawet te wojska sowieckie, które od lat stacjonowały w naszym kraju, wystarczyłyby do zdławienia solidarnościowego buntu.

No cóż, spierać się o sens stanu wojennego 1981-1982 można do końca świata i nawet trochę dłużej. Choć na ulice miast wyjechały transportery opancerzone i czołgi, choć w kopalni Wujek zomowcy strzelali z broni ostrej i zabijali górników, wedle formalnych statystyk – śmiertelnych ofiar było tylko 40, a przy bardziej precyzyjnym (uczciwszym) obliczeniu najwyżej sto. I to się porównuje np. z dokonanym przez Józefa Piłsudskiego w 1926 roku całkowicie jawnym zamachem stanu, przy którym na dodatek jeden polski żołnierz strzelał do drugiego żołnierza polskiego, a zginęło przy tej okazji ponad 300 osób.

Dziś zamiast realnych, nadstawiających głowy bohaterów, mamy papierowe postacie, powołujące się na „Solidarność”. Zamiast zdrowego patriotyzmu promuje się wynaturzony szowinizm, wspierany ochoczo przez Kościół Rzymskokatolicki w Polsce, który nie po raz pierwszy decyduje się na odgrywanie haniebnej roli. Bogu dzięki, że nie wszyscy hierarchowie idą ręka w rękę z kibolami, błogosławionymi – o dziwo – na Jasnej Górze, wspierającej nieoczekiwanie Ciemnogród.

Tymczasem na porządku dnia mamy spór pomiędzy prezydentem Warszawy Rafałem Trzaskowskim i wojewodą warszawskim Konstantym Radziwiłłem (obu przez lat wiele łączył ursynowski adres). Pomny chuligańskich wybryków z poprzednich lat Trzaskowski był przeciwny tegorocznemu Marszowi Niepodległości w Warszawie, forsowanemu przez szefa stowarzyszenia narodowców Roberta Bąkiewicza. Radziwiłł jednak znalazł furtkę do prawnego pozwolenia na marsz, objęty ostatecznie patronatem państwa, wymuszając na prezydencie Warszawy uprzątnięcie różnych przedmiotów przygotowanych do remontu ulic. Teraz Trzaskowski żąda od wojewody zwrotu kosztów tego sprzątania (ponad 400 tysięcy złotych).

Marsz okazał się ostatecznie pozbawioną poważniejszych ekscesów patriotyczną manifestacją pod skrzydłami władzy państwowej. Może więc państwo pokryje – nader skromny zresztą – koszt swojego własnego przedsięwzięcia?

Wróć