Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Warszawskie powstania w perspektywie socjologii historycznej

05-08-2015 21:15 | Autor: Prof. dr hab. Daniel Grinberg
Co roku, pod koniec lipca, rozżarza się na nowo spór o ocenę Powstania Warszawskiego i sposób jego upamiętniania. Spór autentyczny, bolesny, rozdrapujący rany nie do końca zabliźnione. Publicyści odkrywają fenomen dwóch plemion zamieszkujących to samo terytorium; plemion o wspólnej, burzliwej przeszłości, wyciągających z niej jednak całkiem odmienne wnioski.

Indagowani na tę okoliczność historycy wskazują niepewnie na trwałość podziałów postzaborowych, rzutujących nawet na bieżące wybory polityczne. Vidé – niedawne wybory prezydenckie .

To jednak nie to samo. Stosunek do Antka z „rozpylaczem” w dłoni nie jest uwarunkowany terytorialnie, czy stopniem wykształcenia. Jest labilny, podatny na zmiany, uzależniony od lektur i rodzinnej mitologii. Linia podziału przebiega w poprzek rodzin, pokoleń, terytoriów, poziomów wykształcenia i innych typowych identyfikatorów socjologicznych. Po jednej stronie sytuują się „patrioci”, „polityczni romantycy”, obrońcy zagrożonych tradycji narodowych wierni przesłaniu herbertowego Pana Cogito. W ich mniemaniu sam gest oporu, danie świadectwa Prawdzie,   równoważy sumę strat wyrażanych liczbą ofiar i fizyczną zagładą Miasta. To dzięki tym 63 Dniom Chwały możliwe stało się później , jak zapewniają, założenie Solidarności i bezkrwawe pokonanie komunizmu. Choć nikt z podejmujących decyzję o Powstaniu nie przewidywał tak krwawej Hekatomby, „patrioci” wielkodusznie rozgrzeszają ich z pomyłek. Niektórzy zdają się wręcz sądzić, że Wielkie Zło Historii przeistoczyło się tajemniczo, za sprawą Jana Pawła II, w Wielkie Dobro. Takie podejście, koncentrujące się nie na faktach, lecz na transpokoleniowym przekazie, historycznym przesłaniu,  można skrótowo zdefiniować jako moralistyczno-metafizyczne.

Drugie z plemion, nazwijmy je „realistami”, w oczach „patriotów” jawi się (w najlepszym razie) jako wykwit oportunizmu, bądź nawet zdrady narodowej. Choćby tylko ze względu na krytyczny stosunek do narodowych tradycji. Pamiętajmy, że aż do lat osiemdziesiątych XX wieku wspierane było przez politykę historyczną PRL. Realiści koncentrują się na nieprzypadkowych błędach popełnionych w procesie decyzyjnym, błędnej ocenie sytuacji politycznej przez dowództwo Polski Podziemnej, straszliwej cenie, jaką przyszło zapłacić Stolicy, warszawiakom, młodemu pokoleniu polskiej inteligencji. Traktują drugie powstanie warszawskie jako przymusową Lekcję Historii,   dzięki której potrafiliśmy zachować się roztropnie w Październiku roku 1956, czy w sierpniu roku 1980. Protestują przeciwko próbom budowania nowoczesnego polskiego patriotyzmu przez bezkrytyczną identyfikację z pokoleniem „Kamieni na szaniec”, czy zamazywanie niewygodnych faktów(Muzeum Powstania Warszawskiego). Antek-Rozpylacz – dziecko wkręcone w wir wojny – budzi w nich raczej smutek niż patriotyczną dumę.

Po roku 1989 dyskusje toczą się z otwartą przyłbicą, ale z każdą dekadą słabną siły „realistów” wśród polskiej inteligencji. Z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze, wraz z przesuwaniem się na prawo światopoglądu polskiego rośnie zapotrzebowanie na zmitologizowaną, uproszczoną wizję dziejów, w której jesteśmy zawsze niewinnymi ofiarami spisku obcych i sąsiadów. Po drugie, polityka Putina i zły stan stosunków polsko-rosyjskich w ewidentny sposób wpływają na wizję działań Stalina latem 1944. O ile w pierwszych dekadach po wojnie wspomnienia, pamiętniki i opracowania pióra uczestników wydarzeń obfitowały w oceny krytyczne, dziś publikacje takie należą do rzadkości, a jeśli już się ukazują, przyjmowane są jako „zdrada” we własnych szeregach. Kombatantów nie dość jednoznacznych w ocenie politycznej Powstania potrafiono publicznie wygwizdywać.

Czy istnieje jakaś możliwość porozumienia lub choćby tylko zbliżenia stanowisk? Zapewne tak, choć wymagałoby to po obu stronach radykalnej zmiany optyki i w ślad za tym stosowanej terminologii, silnie obciążonej emocjonalnie. Z pewnością dużą przyszłość ma perspektywa porównawcza: dokładniejsza analiza specyfiki Warszawy na tle innych okupowanych stolic europejskich, zwłaszcza tych, gdzie istniał, choćby śladowo,zorganizowany ruch oporu. O ile w przypadku Holandii, Danii, Włoch, czy okupowanej części Francji mówić można li tylko o ruchu oporu, o tyle Państwo Podziemne było już fenomenem czysto polskim. Co więcej, fenomenem o długiej tradycji sięgającej epoki Powstania Styczniowego, a może nawet Konfederacji Barskiej(będącej dla Mickiewicza prawzorem polskich powstań i rodzimego republikanizmu). Porównawcze spojrzenie na podejmowanie decyzji o powstaniu w warunkach Państwa Podziemnego byłoby ze wszech miar pożyteczne.

Spojrzenie porównawcze oznacza także konieczność bliższego przyjrzenia się pierwszemu warszawskiemu powstaniu lat okupacji tj. Powstaniu w Getcie Warszawskim, które wybuchło 19 kwietnia 1943 przy próbie jego ostatecznej likwidacji . W zachodnich encyklopediach powstania te są często mylone. Niekiedy wspomina się tylko o jednym (częściej tym z roku 1943 – niezbędnym przy wyjaśnianiu Zagłady). Z naszego punktu widzenia ważne jest to, iż płonące resztki Getta przeciwstawiały się samotnie blisko miesiąc niemieckiej potędze na oczach bezsilnego miasta. Latem 1944, gdy sytuacja wydawała sie sposobna, tym gorliwiej przygotowywano powstanie całego miasta, aby udowodnić światu, że Polska Podziemna nie stoi wyłącznie w pozycji wyczekującej z bronią u nogi. Warto przy okazji nadmienić, że w szeregach powstańczych AK i AL znalazło się kilkudziesięciu bojowców żydowskich. Icchak Cukierman ps. „Antek”, towarzysz broni Edelmana i Anielewicza z Żydowskiej Organizacji Bojowej, a potem łącznik między ŻOB-em a AK dowodził plutonem bojowców ocalałych z walk w Getcie.

Innym elementem niezbędnym przy ocenie Powstania 1944 roku są losy międzywojennej inteligencji polskiej. Słowo „polskiej” oznacza w tym wypadku raczej pochodzenie terytorialne niż ściśle etniczne. Międzywojenne państwo polskie zwane II Rzeczpospolitą, w porównaniu z dzisiejszym, przesunięte było na Wschód o kilkaset kilometrów. Było wielowyznaniowe, wieloetniczne i wielokulturowe. Przedstawiciele mniejszości(Ukraińcy, Żydzi, Niemcy, Tatarzy, Litwini, Białorusini, Ormianie) stanowili w nim łącznie ponad 30 % obywateli. W tej sytuacji piłsudczykom – ojcom-założycielom tego państwa – przyświecała, rzecz jasna, idea jagiellońska, nie piastowska. Od samego początku musieli zresztą toczyć w tej sprawie zaciętą walkę z reprezentującą integralny nacjonalizm Endecją.

Naczelnik Józef Piłsudski, sam urodzony na Litwie, nie bez racji twierdził, że Polska przypomina mu obwarzanek, w którym wszystko, co najlepsze i ciekawe, rodzi się z dala od centrum, w kręgu tygla etnicznego otaczającego pierścieniem obszar etnicznie polski. Rodowody inteligentów epoki II RP prawidłowość tę raczej potwierdzają. Wybitni twórcy nauki i kultury oraz aktywiści społeczni w znacznym stopniu wywodzili się gdzieś spod Wilna, czy Lwowa, z Galicji Wschodniej, albo kresowych dworków i majątków. Dodajmy jeszcze jedną prawidłowość – nadreprezentację w licznych zawodach inteligenckich (zwłaszcza wśród lekarzy i prawników) ludzi pochodzenia żydowskiego, co wynikało bezpośrednio z faktu, iż asymilację dopuszczano jedynie w łonie klasy średniej. Siła kultury polskiej sprawiała, że do inteligentów pochodzenia szlacheckiego czy chłopskiego dołączać zaczęli na początku XX wieku, mimo zaawansowanych już procesów narodotwórczych, przedstawiciele mniejszości żydowskiej i niemieckiej. W efekcie przedwojenna kultura polska pyszniła się tysiącem barw, mieniła różnorodnością, szczyciła tolerancją dla odmienności. W warszawskich kabaretach reprezentowali ją, dla przykładu, muzycy, kompozytorzy i tekściarze pochodzenia żydowskiego, ale też spolonizowany Węgier – Fryderyk Jarossy; Szwajcar Eugeniusz Bodo, biali Rosjanie wyśpiewujący tęskne romanse Aleksandra Wertyńskiego i, naturalnie, liczni wykonawcy etnicznie polscy, nie zawsze wywodzący się z rodzin o długich tradycjach aktorskich.

Na tzw. polską szkołę matematyczną, rozkwitającą we Lwowie, Krakowie i Warszawie składali się uczeni pochodzenia polskiego, żydowskiego, austriackiego i ukraińskiego. Na polską szkołę logiki – polscy, żydowscy oraz ukraińscy wychowankowie Ajdukiewicza i Kotarbińskiego. Polska reprezentacja szachowa, w latach trzydziestych nie mająca równych sobie na świecie, składała się w pewnym momencie z samych Żydów (Tartakower, Rubinstein, Frydman, Najdorf). Wśród zasłużonych księgarzy, wydawców lub redaktorów czasopism dominowali ludzie z rodzin związanych z polskością w drugim lub trzecim pokoleniu. Podobnie było w teatrze i filmie. W literaturze szlaki nowoczesności przecierali warszawscy skamandryci: Antoni Słonimski i Julian Tuwim, Bruno Schulz z peryferyjnego Drohobycza oraz piewca Czystej Formy Stanisław Ignacy Witkiewicz Zakopanego – do roku 1917 entuzjasta rządów Mikołaja II.

Druga woja światowa nie tylko położyła kres wzorotwórczej roli warstwy inteligenckiej, ale też zadała jej zarazem śmiertelny sztych demograficzny i charakterologiczny. W roku 1939 obaj zaborcy, doskonale zorientowani w polskich realiach, postawili na eksterminację inteligencji jako warstwy kulturotwórczej, najbardziej niepokornej, będącej nośnikiem rodzimej tożsamości oraz kultywatorem narodowych aspiracji. Radzieckim odpowiednikiem mordu na profesorach krakowskich w ramach tzw. AB-Aktion (listopad 1939) stało się wiosną 1940 masowe zabójstwo kilkunastu tysięcy wziętych do niewoli oficerów, podoficerów i urzędników z województw wschodnich II RP. Policje polityczne ZSRR i III Rzeszy do czerwca 1941 w tej sprawie ściśle ze sobą współdziałały.

Mimo ogromnych strat związanych z wojennymi migracjami, niemiecką polityką eksterminacyjną zmierzającą do uczynienia Polaków narodem pozbawionych pamięci i kultury niewolników, i metodycznym mordem dokonywanym na narodzie żydowskim, do roku 1944 warszawska inteligencja utrzymywała, acz w osłabionej postaci, „rząd polskich dusz”. Powstanie Warszawskie, tragiczny w skutkach, choć bohaterski zryw młodego, patriotycznego pokolenia inteligencji, zadało jej cios ostateczny. Osłabiło to ogromnie silę oporu społecznego przeciwko rządom komunistycznym. Rolę przedwojennej świeckiej inteligencji, odwołującej się do rodzimych tradycji oświeceniowych i demokratycznych, przejął odtąd całkowicie Kościoł Katolicki, odwołujący się do zupełnie innych wartości i wzorów ideowych.

Miażdżąca metafora o strzelaniu do wroga „diamentami” idzie być może zbyt daleko, ale w przypadku Krzysztofa Kamila Baczyńskiego – wielkiej nadziei poezji polskiej, harcerza – absolwenta wojennej podchorążówki, ale zarazem przedstawiciela inteligencji pochodzenia żydowskiego, wydaje się w pełni uzasadniona. Za sprawą Ewy Demarczyk i jej „piwnicznego” kompozytora Zygmunta Koniecznego każdy z nas docenia sugestywną siłę oddziaływania Pieśni wojennych . Niepełne cztery powstańcze dni Baczyńskiego(poległ 4 sierpnia) obrosły mitem, który ułatwia współczesnym młodym Polakom identyfikację z powstańcami. A stąd już tylko krok do bezkrytycznej afirmacji Powstania.

Dwieście tysięcy ofiar cywilnych oraz zniszczenie najważniejszego dla kultury narodowej miasta z jego bezcennymi bibliotekami, muzeami, zbiorami i pamiątkami; nieodwracalne straty moralne i materialne – wszystko to miast dumy rodzić powinno raczej gorzki namysł nad tym, co przydarzyło się nam całkiem niedawno, za życia naszych rodziców. Ktoś mógłby zauważyć, że przecież pierwsze z warszawskich powstań czasu wojny zakończyło się jeszcze gorzej. To prawda . Tyle tylko, że nikt tu na żaden sukces nigdy nie liczył. Eksterminacja ludzi oraz zamieszkałych przez nich rejonów miasta była z góry przesądzona.  Zamiast umierać bez głosu, posłusznie i w całkowitym osamotnieniu, postarano się maksymalnie nagłośnić żydowski opór i niemiecką zbrodnię. A pojedynczym bojownikom udało się nawet przebić na „aryjską stronę”. Można to nazwać klasycznym moralnym zwycięstwem zza grobu. Dla ludzi z ŻOB czy Żydowskiego Związku Wojskowego już sama śmierć w walce, z karabinem albo granatem w dłoni, była wielkim sukcesem. Inaczej wyglądało to latem roku 1944. Tu stawiano sobie pierwotnie daleko idące cele polityczne. Nadto nic nie wskazywało na chęć zniszczenia przez wroga lewobrzeżnej Warszawy. Owszem brakowało broni, ale nawet to nie zniechęciło dowódców do podjęcia walki. Nie wytrzymuje krytyki często używany argument jakoby propowstańczych nastrojów nie dało się dłużej spacyfikować. Jeśli tak, to dlaczego w niektórych przewidzianych w rozkazach dzielnicach walki w ogóle nie wybuchły, a gdzie indziej, przy niekorzystnej sytuacji natychmiast zamierały?. Jeśli powstańcy byli, jak nas uczono, przeszkolonymi wojskowo żołnierzami podziemia, a nie bandą cywili, jak mogliby grozić przełożonym nieposłuszeństwem?. Gdzie przykłady spontanicznych oddolnych powstań ludzi z AK, wbrew rozkazom?

Przy porównaniach kwietnia 1943 z sierpniem roku następnego pojawia się natrętnie pewien wspólny element słabo do tej pory nagłaśniany – konflikt cywilów z żołnierzami. Sporo o tym pisano tylko w odniesieniu do Powstania Warszawskiego, np. przy okazji publikacji Pamiętnika Mirona Białoszewskiego. Tymczasem podobny konflikt, nie mniej dramatyczny, rozgrywał się w warszawskim getcie od końca lipca 1942, gdy po samobójczej śmierci Adama Czerniakowa odpowiedzialność za losy getta wzięła na siebie, nie pytając starszych o zdanie, grupa zdecydowanych na walkę bojowców tworząca ŻOB. O ile cywile marzyli o przetrwaniu akcji likwidacyjnych w budowanych indywidualnie wymyślnych schowkach i kryjówkach , bojowcy gromadzili broń, by wystąpić jawnie jako gospodarze getta w chwili ataku. Chcieli ginąć w walce, a nie „ukrywać się jak szczury”. Poczucie moralnej wyższości wobec cywili przebija z kart wspomnieniowych książek Edelmana, „Kazika”, czy Cukiermana. W sytuacjach wyboru, bez wyrzutów sumienia poświęcali życie cywilów dla własnego przetrwania. Edelman kilkakrotnie opisuje wyrzucanie cywilów z ich własnych schronów, aby mogli się tam zagospodarować jego ludzie. Usprawiedliwieniem jest zawsze toczenie walki zbrojnej.

W relacjach powstańczych z walk sierpniowo-wrześniowych roku1944 pobrzmiewa dla odmiany nieco inny ton – ton przeprosin za wytworzone niedogodności i wdzięczności za okazywaną powstańcom pomoc. Z relacji cywilnych dowiadujemy się jednak, że sympatia dla powstańców wyczerpywała się w większości dzielnic już pod koniec sierpnia. Z wielu relacji przebija żal, iż powstańcy w niewielkim stopniu zadbali o los cywilnej ludności. Lansowany przez prawicę obraz Wspólnoty Narodowego Cierpienia wydaje się w świetle tych relacji kolejnym mitem.

Wróć