Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Warszawa targowiskiem politycznej próżności

14-12-2016 20:48 | Autor: Maciej Petruczenko
Mamy w gruncie rzeczy apogeum inwestycyjnego boomu w stolicy. W związku z tym liczne budowy i przebudowy paraliżują na pewien czas ruch na ulicach i torach kolejowych – częściowo lub całkowicie. Południowa Obwodnica Warszawy, nowe linie metra, modernizacja kolei podmiejskiej – wszystko to mocno daje się we znaki warszawiakom i mieszkańcom okolicznych miejscowości.

Tu przyblokowana Marynarska, tam Górczewska, gdzie indziej Marsa, a przecież jakoś żyć trzeba i dojechać do pracy, o co zaczyna być najtrudniej, jeśli chodzi o południowe obrzeże miasta: z jednej strony skazane na wiecznie zakorkowaną Puławską, z drugiej zaś – na poły sparaliżowane zaplanowanym na kilka lat unowocześnianiem linii kolejowej w kierunku Piaseczna, Radomia i Góry Kalwarii.

Mękę podróżnych, skazanych na wielogodzinne wyczekiwanie na peronach, mam okazję obserwować na co dzień, przejeżdżając samochodem obok stacji w Zalesiu Górnym, Ustanówku albo Jeziorkach. Tygodnik „Przegląd” zamieścił bulwersujący reportaż Romana Wojciechowskiego i z treści tej publikacji wynika, że pociągi w południowej części Wielkiej Warszawy głównie nie przyjeżdżają, a Koleje Mazowieckie nawet nie raczą poinformować skostniałych z zimna podróżnych, czy mogą liczyć na jakąś podwodę. Przedstawiciele starszego pokolenia mogą się w tej sytuacji tylko roześmiać i zapytać: co to w końcu za problem, w Powstaniu było naprawdę o wiele ciężej, bo traciło się nie tylko czas, ale również życie. I patrząc z punktu widzenia Anno Domini 1944 istotnie nie ma na co narzekać. Tym bardziej, że za okupacji to się linie kolejowe – na złość Niemcom – wysadzało, a teraz się modernizuje i usprawnia.

Jeśli zaś chodzi o południową część Warszawy, to – Bogiem a prawdą – nie ma na co narzekać. W Mysiadle piękne centrum tenisa otworzył znany dotychczas z handlu luksusowymi samochodami pan Wajdemajer; dużo się dzieje w dzielnicy Ursynów: położono chodnik na Karczunkowskiej, poszerzono Baletową, zwężając dla równowagi Dereniową i Cynamonową, ruszyła tak długo oczekiwana budowa Szpitala Południowego, a Puławska-bis rośnie w oczach. Na dodatek przy Puławskiej właściwej – obok wielu salonów samochodowych – powstaje cerkiew i wkrótce już chyba będzie na powrót dobrze jak za cara. Może nawet uruchomi się znowu kolejkę wąskotorową, która kiedyś łączyła Mokotów z Piasecznem i Grójcem, a teraz byłaby znakomitym odciążeniem trakcji samochodowej. Mogłoby się więc wydawać, że jedynym zmartwieniem mieszkańców dzielnicy jest odejście Leszka i Pawła Lenarczyków oraz Piotra Skubiszewskiego ze Stowarzyszenia „Nasz Ursynów”, które powoli zjada własny ogon.

Tymczasem jednak – wobec braku bieżących problemów i przy rysujących się jasno perspektywach na dalszą przyszłość – po prostu z nudów zaczęły się w Warszawie rozliczenia z przeszłością. Antoni Macierewicz, poniekąd chłopak z Mokotowa, a dziś minister obrony narodowej, odważnie zapowiedział pośmiertne odebranie stopni generalskich dwu znanym zamachowcom sprzed 35 lat, również mokotowianom – Wojciechowi Jaruzelskiemu i Czesławowi Kiszczakowi. Mniej zorientowani biorą to za kolejny porachunek gangów mokotowskich, które zdobyły się ponoć na jeden dobry uczynek, oszczędzając sobie i nam krwawej łaźni, jaką w 1981 szykował był współpracujący skądinąd z Wojtkiem i Cześkiem ich towarzysz broni – ruski gangster Wiktor Kulikow.

Znany z mściwości innowierca Azja Tuhajbejowicz udzielił wywiadu telewizji TVN i w swojej żądzy odwetu poszedł dalej od ministra Macierewicza, żądając, żeby post mortem zdegradować również tego nieudacznika spod Maciejowic  – generała Tadeusza Kościuszkę. Przy okazji – na dużo lepszą – mogłaby zmienić nazwę ulica Racławicka. A jest również propozycja odebrania wszelkich honorów wojskowych marszałkowi Józefowi Piłsudskiemu, bo to był zbrodniarz jeszcze bardziej bezwzględny od Jaruzelskiego, mający na rękach krew blisko 400 śmiertelnych ofiar zamachu majowego z 1926 roku, a na dodatek przechrzta i cudzołożnik, któremu nawet ojciec Tadeusz Rydzyk – w największym przypływie łaskawości – nie dałby rozgrzeszenia. Jakby co, jestem gotów natychmiast zdjąć wiszący w redakcji portret Józefa, bo w IPN już na pewno mają na niego kwity.

Ostateczna rozprawa z wojskowymi zbrodniarzami, którzy się okopali na Powązkach, stworzy na pewno możliwość odznaczenia wielu dzisiejszych bohaterów frontu ideologicznego orderem Virtuti Militari – mimo braku zaangażowania tych ostatnich w działania wojenne. No bo cóż: jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Niektórzy twierdzą, że o ile na warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych martwota, o tyle na cmentarzach nadzwyczajne ożywienie. Niejeden się bowiem w grobie przewraca.

A powodem przewracania się może być również to, co się działo we wtorek 13 grudnia na ulicach Warszawy, gdzie dawni herosi pięknego ruchu pod nazwą Solidarność skakali sobie do oczu jak przekupki, bo w przeciwieństwie do programu, jaki sobie zgodnie wytyczyli w roku 1980, teraz działają tak, że każdy wuj na swój strój i poszczególni aktywiści mają odrębne zapatrywania na to, co trzeba zrobić, żeby Polska była Polską – oprócz tego, że się takie hasło przypomni głosem Janka Pietrzaka z playbacku. Tworząc nowy program Rzeczypospolitej, nie wystarczy bowiem powtarzać miłe dla ucha słowa „Polak – Węgier dwa bratanki” ani wzruszać się wiecznie refrenem „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród”. Jak na ironię, zwolennicy zaściankowości mogą wszak nagle usłyszeć od naszych zachodnich sąsiadów: „KOD mit uns”.

Wróć