Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

W Warszawie najwyraźniej coś śmierdzi...

08-06-2016 20:33 | Autor: Maciej Petruczenko
Mogę tylko z rozrzewnieniem wspominać, jak 36 lat temu stworzyliśmy sobie dwiema rodzinami parogodzinny raj na ziemi, wyprawiwszy się na starorzecze Wisły w wilanowskich Zawadach, gdzie woda była czysta jak kryształ, a piasek na brzegu przypominał najpiękniejsze w Europie przedwojenne plaże nad Bałtykiem. W urokliwym zawadowskim zakątku wszyscyśmy się rozebrali do naga, korzystając z promieni słońca i kąpiąc się w owej krystalicznej, pachnącej wodzie.

Taki wyraj jest już chyba w Warszawie nie do pomyślenia. Mój stary druh Zygmunt Głuszek, który w 1944 przepłynął Wisłę w te i nazad pod niemieckimi kulami, przenosząc ważny meldunek dowódców Powstania Warszawskiego na praski brzeg, pewnie by dziś takiego wyczynu nie był w stanie dokonać, bo skoczywszy do rzeki, zaraz by się zatruł brudną wodą. Taki sam los spotkałby moją dawną koleżankę z redakcji Przeglądu Sportowego – Olę Korolkiewiczową, która na początku lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku brała udział w wiślanych wyścigach pływackich od Mostu Poniatowskiego do Wilanowa. A Wilanów akurat zaczyna śmierdzieć niczym za czasów króla Jana III Sobieskiego, kiedy trzeba się było załatwiać albo metodą do nocnika, albo „chodzeniem za stodołę”.

Skąd ten dzisiejszy odór? Ano z Potoku Służewieckiego, nieprzypadkowo nazywanego Smródką. Kiedyś jako winowajcę zanieczyszczającego potok wskazywano port lotniczy na Okęciu, ale ten zarzut już dawno nieaktualny. Co gorsza jednak, mimo że problem Smródki powraca co pewien czas od lat wielu, władze miasta wciąż nie potrafią kontrolować istniejących tam spustów i zorientować się, kto powoduje fetor, bodaj najbardziej odczuwalny w rejonie wilanowskiego Pałacu Królewskiego. Okoliczni mieszkańcy czekają na oczyszczenie potoku, bo przecież nie mają zamiaru się wyprowadzać (nie rzucim ziemi, skąd nasz smród), a ja się zastanawiam, czy naprawdę nie sposób znaleźć sprawców zanieczyszczeń. Od razu mi się przypomina problem podmywania lotniska w Nicei z pasem startowym kończącym się nad samym Morzem Śródziemnym. Gospodarze tego aeroportu latami walczyli z morską wodą, sądząc, że to ona podmywa im teren, aż wreszcie pojawiła się mądra pani inżynier geolog z Polski, tłumacząc nierozgarniętym żabojadom, iż powodem erozji jest płynąca z drugiej strony niewielka rzeczka. W podzięce za odkrycie zatrudniono Polkę na nicejskim lotnisku jako głównego inżyniera i kłopot się skończył. Czy w Warszawie nie sposób znaleźć drugiej takiej mądrali?

Najprawdopodobniej nikt w sprawie Smródki kogoś tak bystrego nawet nie szuka. Można za to odnieść wrażenie, że największe mądrale w stolicy garną się przede wszystkim do Biura Gospodarki Nieruchomościami, gdzie – jak już gołym okiem widać – powstało urzędnicze Eldorado, skumane ze specyficznym lobby prawniczym. Wielkorządcy potężnego majątku miejskiego robią najwyraźniej co chcą, jak mieliśmy się okazję przekonać chociażby na przykładzie byłego wicedyrektora BGN Jakuba Rudnickiego. Ten realizujący w swoisty sposób politykę prorodzinną urzędnik wykonał sprytny manewr, w następstwie którego – jak powiadają w uproszczeniu mieszkańcy – sam sobie „zwrócił ” willę na Kazimierzowskiej. Nadto zaś – w ramach reprywatyzacji – podpisał decyzję o zwrocie działki obok Sali Kongresowej Pałacu Kultury, mimo że ta działka została już przez państwo polskie przedwojennym właścicielom spłacona.

Na łamach „Passy” redaktor Tadeusz Porębski publikuje od dwóch lat demaskatorskie artykuły, ukazujące dla odmiany sprytne machinacje wokół również reprywatyzowanej (zdaje się, że prawem kaduka) nieruchomości przy ul. Narbutta 60. Włos się jeży na głowie, gdy się odkrywa, jak długi może być łańcuch ludzi złej woli, umożliwiających bezprawie. Jeśli chodzi o reprywatyzację, zarówno policja, jak i prokuratura jakoś nie przejmują się ewidentnymi dowodami fałszerstwa, a rzecznik stołecznego ratusza, podobnie jak sama prezydent miasta – zamiast przyznać się do popełnionych, najdelikatniej mówiąc, błędów we wspomnianych kwestiach, usiłuje wykręcić kota ogonem.

O dziwo jednak, raczej nie z tych powodów, lider rządzącej obecnie krajem partii Prawo i Sprawiedliwość Jarosław Kaczyński zapowiedział na okręgowym zebraniu warszawskim, że czas już wprowadzić w stolicy dobrą zmianę (czytaj: objęcie władzy przez PiS). Jeśli jednak taka zmiana, czyli zluzowanie Platformy Obywatelskiej, miałaby nastąpić, to trudno sobie wyobrazić, by odpowiednie służby, a przede wszystkim Centralne Biuro Antykorupcyjne, nie zajęły się reprywatyzacyjnym biznesem – bo jakże inaczej nazwać to, co się od pewnego czasu dzieje ze stołecznymi nieruchomościami? Niejeden z warszawiaków mocno się dziwi, jak długo można robić dobrą minę do złej gry, której efektem jest przetracanie majątku publicznego. A jeszcze bardziej zdumiewające wydaje się wieloletnie zwlekanie z uchwaleniem kompromisowej ustawy tyczącej reprywatyzacji, jaka obecnie następuje – teoretycznie – jako naprawianie krzywd, wyrządzonych indywidualnym właścicielom nieruchomości, znacjonalizowanych i skomunalizowanych tuż po drugiej wojnie światowej słynnym „dekretem Bieruta”.  

Warto byłoby zapytać – nie tylko w trybie wywiadu dziennikarskiego – w czyim właściwie interesie działają urzędnicy, mający dostęp do nadzwyczaj cennej bazy danych i czy rzeczywiście w każdym wypadku postępują zgodnie z prawem, wydając decyzje w dobrej wierze. Jak na złość bowiem skutki tych decyzji bynajmniej na to nie wskazują.

Wróć