Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Uspokoić trochę ten nasz kraj

16-12-2015 22:58 | Autor: Andrzej Celiński
Polityka znów dzieli Polaków tak, że rwą się stare przyjaźnie, kłócą rodziny. Ludzie nie rozmawiają o polityce, lecz krzyczą nią na siebie. Spory o meritum, o coś, co rzeczywiście od nas zależy, i co wymaga ważenia przeciwstawnych racji – zanikają. Emocje zaś wzbudzają sprawy, których znaczenie jest bardziej znaczeniem symboli niż materii. W telewizjach, kiedy obok redaktora jest więcej niż jeden gość, nie ma dyskusji. Jest kłótnia. Jeśli wyłączyć głos i patrzeć tylko na twarze adwersarzy, wygląda to bardziej na szczekanie niż ludzką mowę. Zdaje mi się, że rozmowa, w której z nieudawaną uwagą słucha się argumentów konkurenta, nie jest już możliwa dla jej uczestników, ani też przez dziennikarzy oczekiwana. Źle się sprzedaje. To widać.

Tzw. śniadania przy kawie, w których uczestniczy sześć, siedem osób nic już wspólnego z polityką nie mają. Są po prostu knajacką młócką. Nie jesteśmy ciekawi innych niż własne przekonań. Nie interesują nas odmienne punkty widzenia. Kto czyta Gazetę Polską, nie weźmie Wyborczej do rąk. I przeciwnie. Zgodzić się, choćby w drobiazgu, z politykiem konkurencyjnej partii, to rzecz podejrzana w najwyższym stopniu. Nie tylko dla naszych politycznych kolegów, także dla tego, komu dajemy pardon. Doświadczyłem tego kilka dużych lat temu publikując tydzień w tydzień przez okrągły rok z górką swój blog na prawicowym portalu Salon24.pl. Publikować zacząłem, kiedy uznałem, że przekonywanie przekonanych nie ma za sobą głębszej racji. Pisywałem, co trzeci tekst przynajmniej, naprawdę poważnie, problemowo, zawierając w tekstach nie tylko analizę wybranych problemów Kraju, ale i propozycje pożądanych polityk. Instrumentów prawnych, organizacyjnych i finansowych.

Był to też, przyznaję, eksperyment. Chciałem sprawdzić, jaka będzie reakcja czytelników tego wówczas jeszcze wyjątkowo prawicowego środowiska (dzisiaj zostało po wielokroć w swojej prawicowości przebite przez inne, jeszcze bardziej prawicowe) na teksty nienapastliwe, pisane bardziej z pozycji eksperta niż partyjnego bojownika.  Respons był na prawdę duży. Chyba żaden z obecnych na tamtym portalu polityków takiego odzewu regularnie nie miał. Sto, dwieście komentarzy utrzymywało się z tygodnia na tydzień. Sześćdziesiąt, osiemdziesiąt było normą. Po roku uciekłem. Może 10% komentarzy zakwalifikować można było jako rzeczywiście komentarze. Pośród nich znakomita zresztą większość była krytyczna. Afirmatywne na palcach jednej ręki można było policzyć, jeśli w ogóle jakiś był. Pozostałe wpisy, to był regularny hejt. Ad personam. „Jak śmiesz”, tu często następowało niemiłe określenie mojej tożsamości, „dobrze pisać o „naszym prezydencie”? Fala hejtu wzbierała, kiedy naprawdę udawało mi się znaleźć coś prawdziwego i jednocześnie jednoznacznie pozytywnego w polityce prezydenta Kaczyńskiego. Pewnie bezsilność hejterów, mających się za wystrychniętych przez cwanego manipulatora na dudka, wzbierała tę ich nienawiść.

Sam ulegam presji wstydu, kiedy w supermarkecie przechodzę obok wyłożonej książki Krzymowskiego o Jarosławie Kaczyńskim i rzetelnie zainteresowany jej treścią (cenię obiektywizm tego młodego dziennikarza) nie biorę jej do ręki dlatego tylko, że na okładce jak wół jest Jarosław Kaczyński. Nie kupuję też Gazety Polskiej, ani Dziennika. Kiedyś, jeszcze dekadę temu, starałem się przynajmniej okiem rzucić na kilka oczywiście ideowo odległych od siebie tytułów.

Nic dobrego w tej zamkniętej w wirtualnie opalisadowanych partyjnych obozach Polsce się nie urodzi. Nie powstaną wybitne wynalazki. One wymagają rozmowy, łączenia się po szczytach intelektualnych możliwości, wzajemnego alimentowania deficytów, otwartości na nowe, ciekawości odmienności, empatii i dopiero na fundamencie tych cech kultury – rywalizacji.

Nie powstanie lepsze prawo. Ono znów wymaga, by możliwie jak najwięcej ludzi uznało, że to jest ich prawo, dla nich stanowione, po to, by najlepiej każdemu służyć nie gubiąc interesu ogółu. Owszem, interesy. Ale jednak partykularne, partyjne zawsze za, a nie przed wspólnymi. Nie będzie więcej miłości do państwa, skoro zawsze jest to państwo połowy obywateli. Nie będzie też polityki zewnętrznej, bo będzie ona jak pijak idący ulicą – od płotu, do płotu, bo w każdej dziedzinie konkurent to wróg, totalny na dodatek, nie sposób się w czymkolwiek z nim zgodzić.

Nie wyobrażam sobie bardziej dzisiaj patriotycznego czynu, jak uspokojenie naszego kraju. Trzeba opanować wrogość. Zacząć widzieć także w polityce ludzi. Naprawdę. To wymaga współpracy wszystkich liczących się aktorów. Dlatego nie wskazuję paluchem kto większy łotr i kto zaczął, a kto rozwinął. To nie ma sensu. Wszyscy muszą przynajmniej o krok ustąpić. Nie dla koniunkturalnej, chwilowej zasługi. Przez zrozumienie rzeczy zdaje mi się oczywistej – Polska przez swoje polityczne kadry traci oddech, pozycje i możliwości. Niewiele nam brakuje, żebyśmy znów stali się wschodnioeuropejskim dziwolągiem. Babą z brodą. Facetem z ptakiem na głowie. Wiejskim głupkiem, który straci wszystko, co zyska. Polska wymaga minimum wspólnoty.

Wróć