Urodziłem się na tyle dawno, że pamiętam czasy PRL-u. Mogę więc z całym przekonaniem powiedzieć, że tak złej organizacji pracy, nawet wówczas nie widziałem. Wprawdzie nie wszystkie stanowiska (przez cały czas mego oczekiwania) były obsadzone przez pracowników (dlaczego?), ale pracownicy (4 stanowiska na 10 interesantów w kolejce „A”), którzy siedzieli vis a vis oczekujących, zajmowali się głównie jakimiś pracami niezwiązanymi bezpośrednio z obsługą klientów. Liczyli, przekładali, notowali itd., z pewnością wykonywali niezbędne czynności. W tym czasie interesanci potulnie siedzieli i czekali, coraz bardziej złorzecząc w duchu na „PKO Bank Polski”. Brak poszanowania dla oczekujących, a szczególnie czasu, który bezproduktywnie tracą, jest – moim zdaniem – jednym z głównych grzechów PKO BP. Po co usprawniać obsługę, skoro można zwiększyć i tak ogromną różnicę pomiędzy oprocentowaniem lokat a oprocentowaniem pożyczek. Dlaczego dyrektor i jego kierownicy mają zastanawiać się nad usprawnieniem obsługi i organizacją pracy, skoro klient i tak przyjdzie, bo PKO BP ma przecież najwięcej placówek w kraju (spadek po PRL). Powstał swego rodzaju przymus sytuacyjny – klient, który od czasu do czasu musi osobiście zjawić się w banku, nie ma wyboru – musi czekać. Warto jednak zauważyć, że Poczta Polska boleśnie przekonała się, iż klienci wcale nie muszą korzystać z jej usług.
Dla mnie szczególnie irytujący jest fakt, iż w nazwie PKO znajduje się przymiotnik: „Polski”. Jeżeli pod tą dumną i zobowiązującą nazwą, funkcjonują placówki, z których jednej działanie wyżej opisałem – to uważam, iż przynosi to wstyd słowu „polski”. Niestety, użycie tego słowa w nazwie tej instytucji (a może tylko tego oddziału PKO?) – moim zdaniem – w jakiś sposób może kojarzyć się ze złośliwym niemieckim określeniem: „polnische Wirtschaft”.
Przykre to, chyba nie tylko dla mnie!
Fot. pixabay