Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

To nie są wakacje z duchami

11-08-2021 20:59 | Autor: Tadeusz Porębski
Nie chcąc pozostać w cieniu naczelnego "Passy" Macieja Petruczenko – laureata "Złotego Pióra", eksperta od lekkoatletyki, telewizyjnego komentatora i honorowego redaktora naczelnego" Przeglądu Sportowego, również odniosę się dzisiaj do sportu, by ogłosić wszem i wobec, że w tej dziedzinie sroce spod ogona nie wypadłem. Mój pierwszy kontakt ze sportem w roli kibica miał miejsce w 1958 r. na Stadionie Dziesięciolecia. Byłem ośmioletnim pętakiem i udało mi się jakoś uprosić dużo starszego brata, by zabrał mnie na mecz lekkoatletyczny Polska - USA. Warto wiedzieć, że do spotkania z USA męska reprezentacja Polski, nazwana przez niemieckich dziennikarzy "Wunderteamem", przez dwa lata nie przegrała meczu międzypaństwowego, notując serię 14 zwycięstw z rzędu. Warto również nadmienić, że każdego dnia zmagania Polaków z Amerykanami śledziło z trybun Stadionu Dziesięciolecia około 100 tysięcy widzów. Jest to do dziś najliczniejsza widownia w historii zawodów lekkoatletycznych na świecie. Polscy lekkoatleci przegrali nieznacznie, za to nasze panie pokonały Amerykanki różnicą dwóch punktów.

Potem przez całe lata było kibicowanie siatkarzom i koszykarzom CWKS "Legia". Mecze rozgrywano w niewielkiej sali sportowej przy ul. 29 Listopada, obiekcie dziadowskim, ale nasączonym dobrymi fluidami i zawsze wypełnionym po brzegi. Wtedy "Legia" wykorzystywała swój status klubu wojskowego i kaperowała najlepszych sportowców w ramach dwuletniej obowiązkowej służby wojskowej. Wielu po zakończeniu służby pozostało w Warszawie na zawsze. Tak więc w drużynie siatkarzy "Legii" roiło się od ówczesnych gwiazd. Ostro ścinali na siatce Edward Skorek, ksywa "Szabla", Ryszard Sierszulski, Zbigniew Rusek, Tomasz Wójtowicz, czy wszechstronny Aleksander Skiba, a rozgrywali legendarny Hubert Wagner i Alojzy Świderek. Bardzo silnym składem dysponowali także koszykarze "Legii". Pamiętam jak latem 1964 r. zagrali towarzyski mecz z gwiazdami NBA. "All Stars" rozegrali wówczas w Polsce kilka meczów, a największy opór stawili im legioniści. Przy komplecie publiczności (ponoć 5 tys. widzów!) w Hali Mirowskiej (Gwardii) "Legia" przegrała bodaj tylko dwudziestoma punktami, a w drużynie amerykańskiej wystąpiły takie gwiazdy jak Bill Russell, Jerry Lucas czy legendarny Oscar Robertson.

Derbowe mecze siatkarzy "Legii" z AZS AWF rozgrzewały widownię do czerwoności, podobnie jak derbowe pojedynki pięściarzy z Łazienkowskiej z zawodnikami Gwardii Warszawa. Trzeba było bardzo rano wstać, by zdobyć bilet i w niedzielę o 10 rano zasiąść na trybunach w Hali Mirowskiej, równie dziadowskiego obiektu co salka przy ul. 29 Listopada. Ale wówczas luksusy się nie liczyły, często trzeba było na stojaka obserwować przez kilka godzin pojedynki. Były to lata siedemdziesiąte i wtedy zacząłem prenumerować miesięcznik "Boks", dzięki czemu poznałem kariery wszystkich najwybitniejszych pięściarzy w historii tej dyscypliny sportu. Potem miałem krótką przygodę z rugby w drużynie warszawskiej "Skry". Co do piłki nożnej, to pierwsze – wyrywkowo pokazywane w TVP – mistrzostwa świata w Anglii obejrzałem w 1966 roku. Potem kolejne mundiale, zawsze w całości – mecz po meczu. Oczywiście, podczas transmisji z kolejnych olimpiad także nie odchodziłem od telewizora. Donoszę o tym, by udowodnić, że znam się na sporcie, potrafię oddzielić ziarno od plew, nie jestem ślepym kibolem, lecz kibicem raczej postnym – nie sycącym się emocjami, starającym się być w miarę obiektywnym, więc żaden domorosły gęgacz - komentator sportowy nie jest w stanie wcisnąć mi kitu.

Igrzyska w Tokio możemy uznać za udane, ponieważ w klasyfikacji medalowej poprawiliśmy wynik z Rio de Janerio aż o 16 pozycji. Trudno jednak mówić o wielkim sukcesie, o czym już przebąkują niektórzy tzw. eksperci od sportu. Jesteśmy dużym krajem i dla mnie osobiście można będzie odtrąbić sukces dopiero wtedy, kiedy w klasyfikacji medalowej znajdziemy się w pierwszej dziesiątce. Bardzo dobrze wypadli lekkoatleci, a mieszana sztafeta 4x400 m i chodziarz Dawid Tomala to wręcz objawienia. Mimo upływu ponad tygodnia Polska nadal jest w żałobie po bolesnej porażce naszych siatkarzy z Francją, co pozbawiło nas szans walki o medale. Ten temat wymaga bardziej szczegółowego omówienia, bo w pomeczowych komentarzach roi się od sprzeczności i brakuje chłodnej analizy. Jak napisałem wyżej, z siatkówką jestem zakolegowany od połowy lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, więc chyba mam na ten temat cokolwiek do powiedzenia.

W Internecie wielu kibiców dziękuje naszym siatkarzom na zasadzie ostatnio modnego motto w polskim sporcie, czyli "nic się nie stało". Ja im dziękował nie będę, bo mam zupełnie odmienne zdanie od większości internautów: "stało się", ponieważ przegrała drużyna naszpikowana talentami siatkarskimi najwyższej próby, główny pretendent do złotego medalu. Gdzie szukać przyczyny porażki? Według mnie, w błędach popełnionych przez trenera Vitala Heynena (którego bardzo cenię) i dramatycznie słabej postawie naszego rozgrywającego Fabiana Drzyzgi. Podstawowy błąd Heynena to, moim zdaniem, zakwalifikowanie do składu na olimpiadę Michała Kubiaka, a przede wszystkim uporczywe wystawianie go w pierwszej szóstce, mimo że zawodnik ten już w Lidze Narodów prezentował katastrofalnie niską formę. Chór komentatorów jakby tego nie dostrzegał i bredził o jakimś "dobrym duchu drużyny", że niby Kubiak jest spiritus movens naszej reprezentacji i bez niego to w ogóle klapa na całej linii. Może kiedyś faktycznie był, ale na pewno nie w ostatnich miesiącach. Można by zatem zadać pytanie, czy trener którejkolwiek z liczących się drużyn powołał do kadry olimpijskiej ducha? Dobrego, złego – jak zwał, tak zwał. Nie znam takiego przypadku, każdy z nich wysyłał do boju nie duchy, lecz zawodników będących AKTUALNIE w najwyższej formie. Bo to jest olimpiada, impreza sportowa o najwyższym prestiżu, a nie wakacje z duchami.

Fabian Drzyzga jest synem Wojciecha Drzyzgi, stałego komentatora "Polsatu", byłego reprezentanta Polski, jednej z najbardziej wpływowych postaci w polskiej siatkówce. Stary Drzyzga znany jest ze słowotoku (nie milknie nawet na chwilę) i uchylania się od krytykowania syna, co akurat nie dziwi. Który rodzic poddałby publicznej krytyce własną progeniturę? Może dlatego Fabian jest w reprezentacji niezatapialny i uznany za znakomitego rozgrywającego. Moim zdaniem jest to siatkarz przeciętny, prezentujący na rozegraniu bardzo nierówną dyspozycję. Pośrednim potwierdzeniem mojej opinii może być fakt, że o tego zawodnika nie biją się zachodnie kluby. Grał jeden sezon w greckim Olimpiakosie SFP oraz rosyjskim Lokomitiwie Nowosybirsk – drużynach ze średniej półki. Po dwóch latach wrócił do kraju. Tak się jakoś stało, że szuka się zastępcy Fabiana Drzyzgi na pozycji rozgrywającego, a nie jego następcy. I to jest poważny błąd.

Całe dekady oglądania meczów w siatkówkę wyrobiły we mnie przekonanie, że kluczem do sukcesu w tej dyscyplinie sportu jest posiadanie dobrego rozgrywającego. To on bowiem kreuje grę, "czyści" siatkę i uruchamia bombardierów na skrzydłach oraz środkowych, by mogli atakować bez bloku, bądź na bloku pojedynczym. Rozgrywający to mózg drużyny. Tymczasem w meczu z Francją najlepsi atakujący świata Wilfredo Leon i Bartosz Kurek co rusz nadziewali się na francuski blok, ponieważ przeciwnicy już od pierwszego seta "czytali" Drzyzgę. To było bardzo widoczne, ale – co dziwne – Heynen jakby tego nie dostrzegał. Z upływem czasu seryjnie blokowani Leon i Kurek byli coraz bardziej sfrustrowani i frustracja przenosiła się na pozostałych zawodników. A trener nie reagował. W końcu stało się to, co musiało się stać – drużyna się kompletnie rozsypała. Z pewnością wielu ekspertów i znawców siatkówki, w tym stary Drzyzga, wyśmiałoby moje wywody, ale w tym przypadku nie ma dwóch prawd, prawda jest tylko jedna – nasz rozgrywający dał ciała na całej linii. Nie po raz pierwszy.

Jak ważny jest rozgrywający, może świadczyć fakt, że do półfinału zakwalifikowały się tylko drużyny mające w składzie zawodników najlepszych na świecie na tej pozycji – Brazylia (Bruno Rezende), Francja (Benjamin Toniutti i Antoine Brizard), Argentyna (Luciano de Cecco) oraz Rosja (Igor Kobzar). Ten ostatni nie jest w Polsce doceniany. Niesłusznie, bo trzykrotnie wygrał z drużyną Ligę Mistrzów i Superpuchar Rosji oraz dwukrotnie Ligę Narodów i klubowe wicemistrzostwo świata. Ale dla mnie królem rozegrania jest Argentyńczyk Luciano de Cecco. Obserwuję go od kilku lat – to cholerny geniusz. Jego oczy pracują non stop, krótkie spojrzenia za siatkę jak ustawieni są środkowi rywala, jak przemieszczają się skrzydłowi, gdzie stoi libero. No i kosmiczna technika. Bez tego zawodnika Argentyna mogłaby jedynie pomarzyć o medalu olimpijskim, bo jest to drużyna bez gwiazd. A zdołała pokonać gigantów piłki siatkowej – USA (3:0), Włochy (3:2), Francję (3:2), a w meczu o brązowy medal wielką Brazylię (3:2). Gdybyśmy mieli w składzie rozgrywającego choć w części tak utalentowanego jak de Cecco bylibyśmy nie tylko mistrzami olimpijskimi i świata, ale także wszechświata.

Podnoszę temat rozgrywających, bo irytują mnie "analizy" porażki z Francją, podczas których w ogóle nie analizuje się gry Fabiana Drzyzgi, kluczowej postaci na siatkarskim parkiecie. W poszczególnych stacjach telewizyjnych wprost roi się od "ekspertów", których ekspertyzy to jeden tasiemcowy słowotok bez konkretów i puenty. Ponad pół wieku kibicowania siatkówce upoważnia mnie do postawienia następującej tezy: dopóki nie pojawi się w reprezentacji Polski rozgrywający na miarę Bruno czy de Cecco możemy odnosić sukcesy w poszczególnych turniejach, bo mamy bardzo silny zespół światowej klasy. Ale o złotym medalu olimpijskim musimy zapomnieć.

Wróć