Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Teatr na garnuszku

27-07-2016 20:53 | Autor: Mirosław Miroński
Wydawać się może, że teatr jest jedną z niewielu instytucji, która skutecznie opiera się komercjalizacji. Że jako przedsięwzięcie rodem z innej epoki nie potrafi się przystosować do wymogów współczesnego rynku. Że oferta przygotowywana dla polskiego widza musi ocierać się o skandal lub wręcz być reklamowana, jako ostre porno wykonywane na scenie przez sprowadzanych z zagranicy aktorów.

Tymczasem z teatrem w naszym kraju bywa bardzo różnie. Co ciekawe, skandal i akcenty porno pojawiają się w teatrach dofinansowywanych sowicie przez budżet, czyli przez podatników. Dyrektorzy tych teatrów uzasadniają taki stan rzeczy prowadzeniem działalności misyjnej, polegającej w wielkim skrócie na wystawianiu sztuk z natury deficytowych, ale za to ambitnych. Sceny porno mają służyć jedynie celom marketingowym, a plakaty z dziewczyną trzymającą rękę w swoich majtkach mają wywoływać zwiększone zainteresowanie u widza.

Rozumowanie takie ma swoje uzasadnienie, chociaż powstaje pytanie - „A co z publicznością należącą do piękniejszej połowy”? Czy dziewczyna na plakacie reklamującym spektakl we wrocławskim Teatrze Polskim „Śmierć i dziewczyna” w reżyserii Eweliny Marciniak ma zachęcać również panie? Być może, gdyby dystrybutorzy owego widowiska pomyśleli także o płci pięknej, umieszczając na plakacie grzebiącego sobie w majtkach przystojniaka – spektakl odniósłby sukces. A tak? Można powiedzieć – klapa. I to publiczna, bo za publiczne pieniądze.

No cóż, publiczność bywa kapryśna. Czasem wymaga czegoś więcej, chociaż nie do końca wiadomo czego.

Wiedzą o tym dyrektorzy teatrów prywatnych, dla których teatr to przedsięwzięcie biznesowe. Jako takie musi się sfinansować samo, a to sprawia, że teatr prywatny liczy się z każdą złotówką.

Paradoksalnie, dzisiejsze czasy nie są wcale złe dla teatru. Świadczą o tym nowo powstałe teatry, które wyrastają niczym grzyby po deszczu i znajdują swoje miejsce na kulturalnych mapach wielu miast. Świadczą o tym również dane GUS dotyczące frekwencji teatralnej, które wskazują, że w 2013 roku spektakle obejrzało 11,5 mln widzów. To jest o 7 proc. więcej niż w roku poprzednim. Ta tendencja się utrzymuje, co potwierdza, że jest to silnie rozwijająca się dziedzina kultury i dochodowa branża gospodarki.

Podejmując się jednak prowadzenia teatru, warto się wsłuchać w potrzeby widza i wyjść im naprzeciw. Przypisywanie sobie misji, która ma uzasadniać korzystanie z dopłat i z pieniędzy publicznych nie jest najlepszym pomysłem „na teatr”. Sprowadzanie teatru do roli tancbudy, w której można zobaczyć niewybredne przedstawienia, mija się z celem i prowadzi do upadku. Ci dyrektorzy, którzy postawili na jakość, (w dłuższym dystansie) „wygrali”. Inaczej mówiąc osiągnęli sukces. Zresztą, inaczej by nie przetrwali. Mitem bez pokrycia okazał się pogląd, że publiczność do teatru przyciąga przede wszystkim goła d.... i że dzięki niej wszystko można sprzedać.

Przykładem teatru, w którym udało się połączyć jakość wystawianego tam repertuaru z właściwym zarządzaniem, jest Teatr 6.Piętro Michała Żebrowskiego. W kolejnych odsłonach odnosi on sceniczny i gospodarczy sukces.

Skoro udało się Michałowi Żebrowskiemu, dlaczego nie udaje się innym teatrom? Dlaczego wiele z nich pozostaje na garnuszku władz samorządowych lub wyciąga rękę po dotację do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, czy innych instytucji rozdzielających różnego rodzaju granty?

Odpowiedź nasuwa się sama. Abstrahując od oceny poziomu artystycznego teatrów borykających się z kłopotami finansowymi, trzeba zauważyć, że łączy je jedno – brak wizji, w jaki sposób mają być finansowane. Dotyczy to zarówno teatrów publicznych, w których pieniądze są traktowane jak coś, co się po prostu należy. Nie trzeba więc o nie szczególnie dbać ani zabiegać. W większości teatrów publicznych receptą na zmniejszenie deficytu jest wyciągnięcie ręki po kolejne państwowe pieniądze. Można więc szastać nimi bez końca. Chyba, że strumień dotacji zostanie zatrzymany. Można więc zatrudniać (na licznych etatach) pracowników zbędnych lub nie przynoszących instytucji wymiernych korzyści.

Dotyczy to również tych teatrów, które powstały, jako prywatne przedsięwzięcia biznesowe, ale są finansowane przez jakieś wymyślone na poczekaniu fundacje, które z kolei domagają się dofinansowania od państwa.

U większości osób, które bywają w teatrze okazjonalnie i nie zagłębiają się w meandry finansowania owych placówek, powstaje przekonanie, że teatr jako instytucja musi biedować, a powstały tam deficyt sprawia, że wszyscy (poczynając od dyrektora poprzez aktorów na pracownikach technicznych kończąc) żyją na granicy ubóstwa, z trudem wiążąc koniec z końcem.

Tymczasem teatry dobrze zarządzane nie biedują. Co więcej, są ważnym elementem polskiej kultury. Pokazują klasykę, (choć nie tylko), jednak wszelkie ekstrawagancje muszą być skalkulowane (również pod względem finansowym).

Czy zatem doczekamy czasów, że na rynku pojawią się teatry prywatne mogące „udźwignąć” także nasze największe narodowe sztuki, jak „Wesele”, czy „Dziady”?

Łatwe pieniądze powodują „rozpasanie” wśród instytucji teatralnych. A nic tak nie rozleniwia i nie szkodzi polskim teatrom jak ich bezkrytyczne finansowanie przez budżet.

Wróć