Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie

27-10-2021 20:39 | Autor: Tadeusz Porębski
Powyższy cytat przypisywano Andrzejowi Fryczowi Modrzewskiemu oraz Stanisławowi Staszicowi, ale pochodzi on z aktu fundacyjnego Akademii Zamojskiej, świeckiej uczelni założonej w 1594 r. w Zamościu przez Jana Zamoyskiego, hetmana wielkiego koronnego Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Dorastałem w czasach, kiedy dzieci chowano przy pomocy pasa. Doświadczyłem jego mocy tylko kilka razy w życiu, ścierki w rękach matki znacznie częściej i nie wspominam dzieciństwa jako specjalnej udręki, czy też życia w ciągłej bojaźni i stresie.

Dziś pas to przestępstwo i dzieci nie mają pojęcia, że służy on do czegoś innego poza podtrzymywaniem spodni na tyłku. W tamtych czasach ojciec pracował i zarabiał na rodzinę, wychowywaniem dzieci zajmowały się matki określające swój status społeczny jako „przy mężu”. Dzisiaj większość matek pracuje i robi zawodowe kariery - takie czasy - więc wiele dzieci odczuwa niedosyt rodzicielskiego ciepła. Ale jeśli się tylko chce można pogodzić pracę i karierę zawodową z wychowaniem potomstwa na starą modłę, w poszanowaniu obowiązujących od wieków zasad społecznego współżycia. Trzeba tylko chcieć.

W cykl wychowawczy próbował włączyć się także mój ojciec. Kiedy miałem 16 lat, zaraziłem się grą w brydża. Gra odbywała się w dużym mieszkaniu kolegi z liceum Wacka F., który miał jak na owe czasy bardzo tolerancyjnych rodziców. Mogłem być poza domem do godz. 22 i nie było od tej zasady żadnych odstępstw. Kiedyś przekroczyłem granicę o 40 minut i dostałem ostatnie ostrzeżenie. Aliści kilka dni później rozdania były tak ciekawe, a licytowanie i rozgrywka tak dramatyczne, że znów przegiąłem i dotarłem do domu po 23. Biegnę kłusa, patrzę w okna, a tam ciemno, co źle wróżyło. Wówczas młodzież nie nosiła przy sobie kluczy, bo nie było takiej potrzeby. Pukam więc do drzwi i nic – w mieszkaniu grobowa cisza. Naciskam dzwonek – wyłączony. Walę w drzwi pięściami. Wreszcie słyszę charakterystyczne szuranie kapci i głos ojca: „Kto tam?” Odpowiadam, że to ja. Głos zza drzwi nie odpuszcza: „Jaki ja?” Nerwy mnie biorą: „Twój syn, Tadek”. Zza drzwi pada beznamiętny komunikat: „To pomyłka, mój syn Tadek od 22 śpi w łóżku. Proszę nie zakłócać ciszy nocnej, bo wezwę milicję”. Kapcie oddaliły się i zapadła cisza.

Szok, nie mogłem skumać o co staremu chodzi, a to była jego metoda wychowawcza – nauczyć szczeniaka moresu. Na szczęście rzecz miała miejsce latem, więc zszedłem na podwórko i usiadłem na ławce główkując, co dalej. Zacząłem przygotowywać się do kimania na tej ławce albo w piaskownicy, ale w śmietniku nie znalazłem gazet, by się nimi móc przykryć. Siedziałem tak ponad godzinę, kiedy wreszcie uchyliło się okno i matka dała mi ręką tajemny znak. Wśliznąłem się cicho do mieszkania i wylądowałem w swoim łóżku. Ojciec udawał, że śpi. Eksperyment wychowawczy nie poszedł po jego myśli, więc na zawsze odstąpił od wychowywania mnie „na człowieka” i „nauczania moresu”. Dzisiejsze wychowywanie dzieci ma się kompletnie nijak do tego sprzed zaledwie kilkudziesięciu lat, o dłuższej perspektywie czasowej nawet nie wspomnę. Nastolatkowie wracają do domów kiedy chcą, bo nikt nie ma prawa ograniczać ich wolności. Często docierają pod drzwi w stanie mocno wskazującym. Katalogu kar dzisiaj nie ma, więc wszystko uchodzi im na sucho.

Dzisiaj każdy rodzic (pomijam oczywiście patologię), pomagając dziecku dojść do wspaniałej przyszłości, wzbogaca nie tylko świat dziecka, ale także swój własny. Potrzeby konsumpcyjne zaspokajane od najmłodszych lat, często za cenę ogromnych wyrzeczeń, wywołują u dzieci wzrost postaw roszczeniowych. W ogóle rodzina staje się środowiskiem, w którym wszyscy wobec wszystkich wysuwają roszczenia, głównie materialne. Kłania się tu Johann Wolfgang Goethe: „Gdyby dzieci wyrastały zgodnie ze wszystkimi wskazówkami, na świecie żyliby sami geniusze. Pobożnym życzeniem wszystkich rodziców jest ujrzeć urzeczywistnienie w swych dzieciach tego wszystkiego, na czym im samym zbywało. Mielibyśmy doskonale wychowane dzieci, gdyby ich rodzice byli dobrze wychowani”. To ostatnie zdanie wydaje się kluczowe. To rodzic jest nauczycielem życia, to on edukuje i wpaja dziecku pojęcie "kinder sztuby" oraz szacunek do starszych. To on powinien uczyć swoje potomstwo, że istnieje coś takiego jak przestrzeń publiczna, gdzie należy uszanować obecność innych osób. To on ma wpajać dziecku obowiązek przestrzegania norm społecznych i życia we wspólnocie.

Nie chcę generalizować, ale moim zdaniem wychowywanie dzieci w dzisiejszych czasach schodzi kompletnie na psy. Zapanowała zasada, że dziecku wszystko wolno. Nam dorosłym nie, ale dziecku jak najbardziej. Nie podoba mi się to. Coraz częściej patrzę na mamuśki i tatuśków, którym nie powierzyłbym do wychowania nawet zwierzątka domowego. Ostatni przykład. Siedzę sobie w kawiarni w jednym z uzdrowisk – kawusia, prasówka, wyciszenie się. Właśnie złożyłem kelnerce zamówienie, kiedy obok mojego stolika pędem przebiegł wyjąc wniebogłosy mniej więcej sześcioletni chłopiec. Mamuśka i tatusiek patrzyli na swoją progeniturę z wielką pobłażliwością. Jakby nie dostrzegali, że ich pociecha biega i skacze po całej kawiarni jak szympans, uniemożliwiając reszcie gości spokojne wypicie kawy i jakąkolwiek pogawędkę. Zezłościłem się nie na żarty. Specjalnie przesunąłem krzesełko tak, by zastopować bezkarnie grasującego po lokalu pętaka. Wkrótce dopiąłem swego.

Zaklinował się przy stoliku i wyjąc pchał na siłę moje krzesło, by zrobić sobie przejście. Powiedziałem ojcowskim tonem: „Przyjacielu, zachowujesz się zbyt głośno i przeszkadzasz innym. To jest przestrzeń publiczna. Czy rodzice uczyli cię, co to jest przestrzeń publiczna i jak należy się tam zachowywać?”. Zobaczyłem wbite w siebie kaprawe, złośliwe oczka. „Wcale nie jesteś moim przyjacielem, nie znam cię”. Uśmiechnąłem się tylko. „Nie możesz nim być, bo jesteś na to zbyt młody i zbyt głupi. Ale tak się potocznie mówi. Poza tym nie życzę sobie, byś mówił mi per ty. Na koniec informuję cię, że jeśli nadal będziesz mi przeszkadzał w czytaniu gazety i piciu kawy, mogę naderwać ci ucho”. Pędem obiegł ogródek, dopadł do tatuśka i na ucho zaczął zdawać mu relację, pokazując palcem w moim kierunku. Po prostu zakapował mnie do ojca. Tatusiek podniósł się i ruszył jak do ataku. Był to trzydziestoparoletni osiłek z podgolonym wedle obecnej mody łbem. Typ prowincjonalnego biznesmena, który zarobił parę groszy i chce się pokazać. Stanął przede mną w zaczepnej postawie: „Coś pan powiedział mojemu synkowi? Bo nie dosłyszałem. Może powtórzysz pan to mnie?”. Widać było buzującą w nim agresję. Nie zamierzał przepraszać za wybryki syna, dążył do fizycznej konfrontacji.

Przestraszyłem się nie na żarty, choć z natury nie jestem specjalnie strachliwy. Poczułem bowiem z jego ust woń przetrawionego alkoholu i zobaczyłem mętny wzrok. Pomyślałem, że albo jest wczorajszy, albo świeżo "nastukany". Trzeba było ratować własną skórę. Zdecydowałem się na ostry blef. Podniosłem się z krzesła i stanąłem z nim oko w oko. „Jestem prokuratorem z Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Albo odejdziesz pan stąd w podskokach, albo dzisiejszą noc spędzisz pan w tutejszym areszcie za czynną napaść na urzędnika państwowego”. Twarz osiłka stężała. Najwyraźniej nie wiedział, jak zareagować. Trwał w bezruchu może z pół minuty. „A co będę kłócił się ze starym dziadem”. Odwrócił się na pięcie, wydał żonie krótką komendę, ta wzięła młodego szympansa za rączkę i cała trójka skierowała się do wyjścia. Ktoś może uznać ten incydent za ekstremalny, ale ja się z tym nie zgodzę. Widziałem bowiem zbyt wiele przypadków, kiedy na zwróconą dziecku ostrą uwagę rodzic odpowiadał agresją, plugawym słownictwem, bądź brał się do bicia.

Świat idzie w złym kierunku i musi się to wcześniej czy później źle skończyć. Co bowiem może wyrosnąć z takiego rozpuszczonego jak dziadowski bicz chłopca? A liczba podobnych mu typków rośnie z roku na rok w postępie geometrycznym (stąd pomysł na dzisiejszy felieton). Dzieciak miał dopiero 5-6 lat, a już wpojono mu, że jest najważniejszy, nie musi się z nikim liczyć i wszystko mu wolno, a w razie czego tatuś zawsze go wybroni. Jaki on będzie kiedy dorośnie? Jaka będzie przyszła Rzeczypospolita, jeśli zaludni ją tego typu aspołeczny element? Ktoś napisał ostatnio, że hodujemy zombie, które nie wiedzą kim są i dokąd zmierzają. Żyją w tyranii optymizmu, przekonane, że mogą wszystko, i że wystarczy chcieć, by mieć. Ludzie z mojego pokolenia powinni kochać swoich rodziców za to, że doskonale wiedzieli, jak nas należy dobrze wychowywać. To dzięki nim spędziliśmy dzieciństwo i młodość bez ADHD, bakterii, psychologów, żłobków i zamkniętych placów zabaw. Efekt dzisiejszego wychowania jest taki, że w domach gniją całe pokolenia niedorajdów, włącznie z trzydziestolatkami, którzy po spłodzeniu potomstwa uciekli od żon do swoich mamusiek, "bo się wypalili" lub "ojcostwo ich przerosło". To nie jest mój wymysł, lecz wyniki naukowych analiz. Wystarczy je na bieżąco śledzić, by przekonać się, że z wychowaniem dzieci jest dużo gorzej, niż było.

Wróć