Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Szukanie dziury w całym

11-11-2015 17:04 | Autor: Mirosław Miroński
Zazwyczaj, gdy ktoś zauważa potrzebę jakiejś zmiany i próbuje podzielić się uwagami na ten temat z innymi, już na wstępie napotyka na opór i słyszy komentarze w rodzaju – dobrze, jest jak jest. Po co to zmieniać? Albo – szukasz dziury w całym. Po takiej reprymendzie najczęściej zostajemy sami z własnymi myślami. Dalsze drążenie tematu przynosi skutek odwrotny do zamierzonego, a nasze poglądy i poglądy rozmówcy, jeśli je w ogóle ma, całkiem się rozjeżdżają.

Argumentu - szukasz dziury w całym używają nawet ci, którzy po cichu przyznają nam rację. Bronią się jednak przed przyznaniem, że problem istnieje. Nie chcą angażować się w zmienianie istniejącego stanu rzeczy. W efekcie ktoś, kto w pojedynkę chce coś zmieniać zostaje ze sprawą sam.

Skąd w większości z nas bierze się taka inercja i niechęć do zmiany? Nie podejmuję się analizowania tego zjawiska. Na pewno zrobią to lepiej socjologowie, czy psychologowie. Jednym słowem specjaliści od ludzkich zachowań. Dość zauważyć, że przyzwyczajamy się do otaczającej nas rzeczywistości, nawet jeśli trudno dostrzec w niej sens. Tak czy inaczej, trudno jest zmienić status quo.

Pewien mały chłopiec zadręczał swoją mamę pytaniami. A po co? A dlaczego? Kiedy ta traciła cierpliwość, odpowiadała mu – „bo tak już jest”. Po pewnym czasie nie otrzymując odpowiedzi na nurtujące go pytania chłopiec sam sobie odpowiadał – „bo tak już jest”. Ta historyjka, z pozoru śmieszna, obrazuje mechanizm godzenia się z rzeczywistością. Większość z nas żyje w przekonaniu, że istnieje jakiś bliżej nieokreślony „ktoś”, kto zadba o nas i nasze interesy. Oczywiście nie mam tu na myśli stwórcy, lecz państwo oddziałujące na obywateli poprzez swoich urzędników. Takie przekonanie ma na celu głównie uspokojenie własnego sumienia. Pozwala na śmielsze spoglądanie w lustro, w którym dzięki temu widzimy kogoś, kto wie, że za to co dzieje się wokół nas, odpowiadają inni. My zaś możemy spać spokojnie, myśląc, że ktoś zrobi to za nas. W dodatku zrobi to w naszym dobrze pojętym interesie. Jeśli więc potrzebujemy recepty na lek, czyli papierka z pieczątką, nie dziwi nas, że po ten papierek należy udać się do lekarza, który zwykle nie ma nic lepszego do roboty niż wypisywanie, a następnie wydawanie nam owego papierka. Po drodze swoje pretensje kierujemy do pani w rejestracji, budzącej najpierw nasze zaufanie z powodu białego kitla, a potem irytację, że dla błahego świstka papieru musimy fatygować siebie i innych. Na pytanie – po co te korowody? – otrzymujemy zwięzłą odpowiedź – „bo tak już jest”. – Trzeba przyjść po numerek – słyszymy. A numerków już nie ma. – Pan zapyta lekarza! Może pana przyjmie. I tak dalej...

– A właściwie, dlaczego tak jest? – drążymy dalej, jeśli jesteśmy natrętni. – Dlaczego po zwykły świstek uprawniający do zakupu leku, który przepisał nam specjalista i trzeba go brać stale, za który płacimy często wcale niemało, musimy przychodzić z wizytą do tej pani, a potem jeszcze do lekarza? Kto za to wszystko płaci? Czy ktoś policzył zmarnowany czas wielu osób zaangażowanych w taki „proceder” wydawania recept?

Rozsądniej jest jednak, jeśli nie chcemy popaść w konflikt z panią rejestratorką w białym fartuchu, oddalić się nie czekając na odpowiedź. Zanim ta sięgnie po wyrażenia zagłuszane charakterystycznym piknięciem nawet przez znaną z dobrego smaku TV publiczną. Mimo iż drugi człon nazwy owej instytucji sugerować mógłby coś całkiem innego. Nie czekając na – „Panie, ja tu mam kolejkę, tu ludzie czekają…” wycofujemy się poinstruowani, że szukamy dziury w całym. Wiemy już – „bo tak już jest”.

– „A jak się panu nie podoba? Niech se pan idzie prywatnie” – słyszymy na odchodne. Może faktycznie prywatnie – myślimy po drodze do gabinetu lekarza, którego mamy zapytać, czy przyjmie. Przecież, prywatnie też recepta potrzebna. Pod gabinetem znowu kolejka. A niech to...

– „Dobrze być zdrowym, mieć pracę i być białym” – zwierzył mi się kiedyś pewien wyrośnięty Afroamerykanin, czyli mówiąc po polsku dwumetrowy Murzyn, na którego natknąłem się w odludnym miejscu, późną porą w USA. Miał rację. Oj tak, tak. Na pewno dobrze. Już oni tam w tej Ameryce wiedzą. Zwłaszcza zdrowym...

My też wiemy, że to nie pani w rejestracji ustala przepisy. Wcale nie musiała nam tego mówić – myślimy, a następnie przyznajemy jej rację.

À propos przepisów – ktoś jednak je ustala. A skoro tak, co właściwie stoi na przeszkodzie, żeby pacjent miał otwartą receptę w systemie, który informowałby aptekę o uprawnieniach do leku np. w chorobach przewlekłych? Przecież już tyle pieniędzy podatnika utopiono przy wprowadzaniu owych systemów, że parę złotych więcej nie zrobiłoby różnicy, a korzyści byłyby wymierne. Korzyści materialne, nie mówiąc już o ułatwieniu życia pacjentom, lekarzom i pani w rejestracji.

Jeśli uda nam się wreszcie zdobyć upragniony kawałek papieru uprawniający nas do zakupu leku niezbędnego dla naszego zdrowia, w drodze do apteki mogą nas jeszcze nurtować inne niepokojące myśli. Właściwie po co nasze państwo najpierw wypłaca pieniądze, które następnie zabiera pracownikom w budżetówce, nauczycielom, urzędnikom, lekarzom, emerytom, rencistom etc. stosując podatek dochodowy? Odpowiedź jest prosta – „bo tak już jest”. Jednak, gdybyśmy chcieli szukać dziury w całym, znaleźlibyśmy inny powód. Dzięki temu utrzymujemy wielotysięczną rzeszę urzędników administracji państwowej zajmujących się pobieraniem podatku od przelewania z pustego w próżne.

Wróć