Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Strach ma wielkie oczy?

02-02-2022 21:54 | Autor: Mirosław Miroński
Lubimy się bać. Lubimy strach kontrolowany, czyli taki, który możemy dozować sobie sami, albo zdać się w tej kwestii na innych. Strach musi być jednak bezpieczny. Po co to wszystko? Ano po to, aby poczuć przypływ adrenaliny. Nie chcemy jednak, aby strach wymknął się spod kontroli, bo wtedy mogłoby to skończyć się dla nas źle. Mamy różny poziom odporności na strach. Zdarzają się osoby, które naprawdę trudno przestraszyć. Są też tacy, których byle co może przyprawić o palpitację serca. To, czego boimy się najczęściej, to lęki, których nie rozumiemy i takie, które nas zaskakują. W zdecydowanej większości nie lubimy być zaskakiwani.

Chyba że to jakaś miła niespodzianka, np. upominek od bliskiej osoby z okazji, o której sami nie pamiętaliśmy. Takie rzeczy są miłe i owszem… Co innego, jeśli otrzymamy mandat albo inny dolegliwy nakaz płatniczy. Nic nie pomoże przekonywanie siebie samych, że przecież to niemożliwe, żeby namierzyło nas wredne ustrojstwo i w dodatku cyknęło nam fotkę wraz z załączoną prędkością, co jest oczywistym dowodem w sprawie. A przecież jeździmy tak ostrożnie. No cóż, zdarzyło się. Oby nigdy więcej takich niespodzianek.

Niespodzianka to nieodzowny element strachu. Znam takich, co z niepokojem otwierają swoją skrzynkę pocztową. Podobnie traktują pojawienie się listonosza informującego przez domofon, że ma dla nas przesyłkę poleconą. Listonosze budzą prawdziwą grozę u niektórych obywateli. Nic dziwnego, że należą do najczęściej gryzionych przez stróżujące psy. Podobno te ostatnie znają się na ludziach. No, ale sami sobie wybrali taki zawód...

Zostawmy nieszczęsnych listonoszy, inaczej zwanych doręczycielami i powróćmy do strachu. Tak więc lubimy się bać. Ba! Jesteśmy w stanie płacić za odpowiednią dozę strachu. Straszenie stało się lukratywnym zajęciem. Wbrew pozorom wywoływanie lęków u innych nie jest łatwe, tym bardziej, że nawet z najstraszniejszymi rzeczami potrafimy się oswoić. Z taką sytuacją mamy do czynienia w przypadku pandemii. Strach przed nią był największy na początku. Wtedy jeszcze nie wiadomo było, czym może być zakażenie koronawirusem. Z czasem wszystko spowszedniało. Zapewne przyczyniło się do tego kilka spraw, m. in. wynalezienie dość skutecznych szczepionek i to w niezwykle krótkim czasie. Dzięki nim w mniejszym stopniu jesteśmy narażeni na ciężki przebieg choroby albo, co najgorsze, kończący się śmiercią zakażonego koronawirusem. W powiedzeniu „Strach ma wielkie oczy” jest wiele prawdy. Nic dziwnego, że stało się ono powszechne w użyciu.

Najbardziej boimy się rzeczy nieznanych. Dobrze wiedzieli o tym mistrzowie kryminałów, twórcy horrorów czy thrillerów. Śledząc obrazy należące dziś do klasyki gatunku, zauważymy bez trudu, że wielki żarłacz biały z filmu „Szczęki” z 1975 roku (ang. Jaws) w reżyserii wielkiego Stevena Spielberga najstraszniejszy był do momentu, gdy go ujrzeliśmy. Potem już ani jego rozmiary, ani skala zniszczeń nie robiły już takiego wrażenia. Okazuje się bowiem, że to nasza wyobraźnia podpowiadała nam najstraszniejsze rzeczy. Peter Benchley – autor powieści, na podstawie której został nakręcony film – nie dysponował techniką, którą mają do dyspozycji reżyserzy. Mógł jednak oddziaływać na wyobraźnię czytelników swojego bestsellera i robił to po mistrzowsku. Podobna zasada towarzyszy wszystkim pomysłom literackim, których odbiorcy mają ze strachu obgryzać paznokcie albo trwożnie oglądać się za siebie.

Budowanie atmosfery strachu, który trzyma w napięciu i narasta, aby eksplodować w odpowiednim momencie – to wielka sztuka. Niestety, nie jest to umiejętność powszechna. Widać to wyraźnie w ostatnich latach. Współczesne powieści grozy, obrazy filmowe, gry komputerowe nie mogą konkurować z największymi mistrzami gatunku takimi jak Agata Christie czy Alfred Hitchcock. Kolejne wersje „Krzyku” nie robią takiego wrażenia jak pierwszy film. Litry i hektolitry farby imitującej krew na ekranie nie są w stanie podnieść poziomu strachu u oglądających. W sukurs filmowcom idą nieograniczone wprost możliwości techniczne, efekty komputerowe, jednak to wszystko na nic, jeśli wieje nudą, tandetą, za którymi skrywany jest brak talentu. Oczywiście, nie można uogólniać, bo w masie chłamu zdarzają się rzeczy odkrywcze i ciekawe. Mimo to, zdecydowanie przeważają pomysły po wielekroć odgrzewane. Jest to, niestety, chleb powszedni dla tych, którzy postanowili zarabiać na straszeniu innych. Takie czasy.

Straszne historie nie są wyłączną domeną ludzi, którzy obrali sobie takie zajęcie. Równie straszne, a nawet straszniejsze scenariusze pisze życie. Mają one tę przewagę nad fikcją literacką, że są prawdziwe. Tu nie potrzeba żadnych efektów komputerowych, aby powiało grozą. Nie można odciąć się o nich, jak w przypadku książki, którą można odłożyć, czy telewizora, który można przełączyć pilotem, nie można też zamknąć oczu, aby zagrożenie zniknęło. Tu nie można wyjść z kina, by uwolnić się od grozy zjawiska. To nie film, nie gra, której bohaterowie mają po kilka żyć. Tu trzeba zmierzyć się z niebezpieczeństwem w Realu.

Wróć