Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Sportowcy przez Warszawę wyklęci?

31-08-2022 21:09 | Autor: Maciej Petruczenko
Nie bez satysfakcji oglądało się zdjęcia prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego, który w ratuszu gratulował dwu zawodniczkom bielańskiego AZS AWF, medalistkom lekkoatletycznych mistrzostw Europy w Monachium. Gratulacje odbierały Pia Skrzyszowska (złoty medal na 100 metrów przez płotki i srebrny w sztafecie 4 x 100 m) oraz Ewa Różańska (srebro w rzucie młotem). O dziwo, do warszawskiego ratusza nie została zaproszona w celu uhonorowania trzecia ze stołecznych bohaterek monachijskich mistrzostw – rodowita warszawianka Anna Kiełbasińska, która w imprezie rozgrywanej na Stadionie Olimpijskim z 1972 roku zdobyła aż trzy medale: srebrne w sztafetach 4 x 100 m i 4 x 400 m oraz brązowy w indywidualnym biegu na 400 m. Nieco wcześniej Anna, jako jedyna spośród reprezentantek Polski, zakwalifikowała się do finału tej ostatniej konkurencji na mistrzostwach świata w Eugene (Oregon). Kiełbasińska mieszka od dziecka w Warszawie i trenuje na co dzień – razem z Pią Skrzyszowską – na stadionie AWF, a tych treningów dogląda Jarosław Skrzyszowski, ojciec Pii.

Problem jedynie w tym, że swego czasu fatalne warunki do uprawiania lekkoatletyki, jakie ogólnie mamy w naszym mieście, zmusiły Kiełbasińską do wyprowadzki na krótki okres do Trójmiasta, gdzie została zawodniczką SKLA Sopot i wciąż należy do tego klubu, chociaż już dawno powróciła na łono stolicy. Jej głównym trenerem jest pracujący w Holandii szwajcarski specjalista Laurent Meuwly (Jarosław Skrzyszowski jedynie nadzoruje treningi Anny na co dzień).

Zdobywczyni trzech medali w mistrzostwach Europy zaczynała uprawiać lekkoatletykę w podupadającej sekcji Polonii Warszawa (trenerzy Paweł Tarasiuk i Witold Banasikowski), skąd przeszła do AZS AWF Warszawa pod skrzydła weterana Edwarda Bugały, by z kolei po chwilowych przenosinach do Trójmiasta trenować tam pod okiem Michała Modelskiego, a po powrocie do stolicy obrać sobie za mentorkę Urszulę Bhebhe i wreszcie (gdy Urszula wkroczyła w okres macierzyński) znaleźć drogę do największych sukcesów we współpracy bezpośredniej z Jarosławem Skrzyszowskim i (na ogół zdalnej) z Laurentem Meuwly.

Kiełbasińska była najpierw bardzo dobrą sprinterką, zdobywając w 2011 w Ostrawie tytuł młodzieżowej mistrzyni Europy w biegu na 200 m. Potem próbowała sił na 100 metrów przez płotki, a od czterech lat odnosi poważne sukcesy na 400 metrów, zaznaczając przy tym, że nie należy jej zaliczać do grupy tzw. Aniołków Matusińskiego, czyli kadry, z jakiej od dawna tworzy reprezentacyjną sztafetę 4 x 400 m katowicki trener Aleksander Matusiński. Anna obraca się bowiem w zupełnie innym trybie szkolenia, ćwicząc na obozach klimatycznych w towarzystwie prowadzonych przez Meuwly'ego Holenderek z wicemistrzynią olimpijską na 400 metrów przez płotki i mistrzynią Europy na 400 m Femke Bol na czele.

Nie da się ukryć, że dopiero szkoleniowe metody szwajcarskiego internacjonała wywindowały Anię na światowy piedestał i pozwoliły jej w roku ubiegłym dojść do wicemistrzostwa olimpijskiego w sztafecie 4 x 400 m na igrzyskach w Tokio (choć startowała tam tylko w eliminacjach). Po drodze musiała Ania zmagać się z licznymi kontuzjami i z chorobą autoimmunologiczną, która powoduje u niej wypadanie włosów. Wydaje się się jednak, że wszystko, co najgorsze – już za nią. Po zdobyciu w Monachium trzech medali mistrzostw Europy może mieć w wieku 32 lat pełną satysfakcję z uprawiania sportu. Szwajcarskiemu trenerowi jest ogromnie wdzięczna, bo traktuje ją na równi ze swymi holenderskimi podopiecznymi i na mistrzostwach świata w Eugene walczył o nią jak lew, gdy np. po jednym z biegów nie pozwalano jej natychmiast wejść do basenu z lodem, co jego zdaniem jest najlepszą metodą na regenerację po wysiłku.

Warszawianka Kiełbasińska to nie tylko osoba nadzwyczaj sympatyczna, lecz również potrafiąca się zatroszczyć o innych. Gdy dowiedziała się przed mistrzostwami świata w Eugene, że goszcząca w Polsce z powodu wojny we własnym kraju ukraińska biegaczka na 400 metrów przez płotki Wiktoria Tkaczuk nie ma dachu nad głową, natychmiast udostępniła jej (gratis) własne lokum. Piszę równie ciepło o Ani, jak ciepło ona sama odnosi się do swego otoczenia i do dziennikarzy, proszących ją o wywiady. I zdaję sobie sprawę, że potraktowanie jej przez ratusz jako sportsmenki spoza Warszawy to wynik nazbyt formalistycznego podejścia, niemającego odniesienia do rzeczywistości. Tym bardziej, że Kiełbasińska, została żołnierzem Wojska Polskiego, zgłaszając się jako rekrut ze stolicy, gdzie ma stałe miejsce zamieszkania.

Oczywiście, gratulacje ze strony prezydenta miasta nie są jej tak naprawdę do szczęścia potrzebne, choć na pewno by ją ucieszyły. W moim pojęciu wszakże ewentualne niezakwalifikowanie tej lekkoatletki do grona kandydatów w plebiscycie na najlepszych sportowców Warszawy byłoby już grubym nieporozumieniem. Tak samo – jak wieloletnie omijanie w tym plebiscycie mieszkającego i trenującego w Warszawie mistrza świata w rzucie dyskiem Piotra Małachowskiego – tylko dlatego, że jako żołnierzowi WP bliższa mu była przynależność klubowa do Śląska Wrocław.

W podobnej sytuacji jest też wybierana do niedawna najlepszą sportsmenką stolicy jako zawodniczka Skry – trzykrotna mistrzyni olimpijska w rzucie młotem Anita Włodarczyk, która wprawdzie ze względów komercyjnych i logistycznych zapisała się do AZS AWF Katowice, ale wciąż mieszka w Warszawie i tu właśnie, na Stadionie Narodowym, ustanowiła swój ostatni rekord świata. Kiedyś z podobnych powodów zamienił formalnie warszawską Skrę na Górnika Zabrze mistrz olimpijski w skoku o tyczce Tadeusz Ślusarski, pozostając wszakże nadal warszawiakiem.

Nie chciałbym, żeby moje uwagi zostały potraktowane jako pretensja do prezydenta Trzaskowskiego, któremu kandydatów do uhonorowania wskazują odpowiedni urzędnicy. Myślę jednak, że tych mieszkańców Warszawy, którzy osiągają wielkie sukcesy będąc członkami klubów pozawarszawskich, miasto nie powinno w każdym wypadku traktować jako sportowców wyklętych. Bo czy mieszkającej w stolicy wielkiej śpiewaczce operowej nie należałyby się gratulacje prezydenta miasta tylko dlatego, że ma ona stały angaż nie w naszym Teatrze Wielkim, lecz w mediolańskiej La Scali?

Wróć