Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Smutne święta

30-03-2016 22:10 | Autor: Andrzej Celiński
Rów dzielący Polaków na dwa narody, choć z jednym językiem, terytorium i historią, tak jest już szeroki, że w jednym pokoleniu nie do zasypania. I jest coraz istotniejszy. Boli to nawet tych, którzy do polityki się nie odnoszą i ona ich nie ciekawi. Mówi się czasem, że robi się (w rodzinie, biurze, kraju) duszno. Moja Mama, która coraz wyraźniej czuje, że jest na ostatniej już prostej swojego pięknego, choć bardzo trudnego życia, wprost mi to mówi. Robi się duszno – powiedziała w Święta. Coś złego się wokół dzieje. I dodała, że jest jej bardzo smutno. A tak się cieszyła u progu naszej wolności, że jej dożyła, mimo że się już nie spodziewała.

Wiem, że polityka obchodzi niewielu, zajmuje na co dzień uwagę nie więcej niż kilku procent. Krajową polityką interesują się przede wszystkim ci, których zarobki bezpośrednio od niej zależą. Którym państwo, niezwyczajnie na europejskie standardy upartyjnione, co miesiąc płaci pensję. Większość ludzi zajmuje się sobą, domem, pracą, a nie polityką. Mimo to pewny jestem, że dzisiaj – wielkość, intensywność i, przede wszystkim, beznadziejność politycznych podziałów – przeszkadza nam, obniża komfort życia, zasmuca, odpycha, oburza i zniechęca bardziej, w masowej skali, niż cokolwiek innego.

Nie ma innego czynnika, innej niż polityka okoliczności, która by powodowała tak powszechne poczucie dyskomfortu. Polityka nie jest dla ludzi wartością. Przeciwnie – jest antywartością. Znakomitą większość ludzi w Polsce od polityki odstręcza nie tyle kłótnia, co jej nijakość. Przeświadczenie, że wciąż rozpalany do białości spór, nieustający i niesłabnący, jest już tylko grą o materialną i władczą pozycję tych, którzy go prowadzą. Nie ma tam treści, która by miała prawdziwe znaczenie i na którą ludzie mieliby jakikolwiek wpływ.

O co są te kłótnie? Czy naprawdę ktoś wierzy, że zabili nam prezydenta w Smoleńsku? Że jakieś agregaty tłoczyły tam w powietrze hel, kiedy nadlatywał polski samolot? Że sztuczną mgłę wytworzyli Rosjanie? Że w samolocie nastąpiły 18 metrów nad ziemią jakieś wybuchy, jak ostatnio twierdzi minister od smoleńskich zmyśleń. I że kadłub wraz ze skrzydłami (o wiele szerzej przecież rozpostartymi niż te 18 metrów) dokonał obrotu wokół własnej osi, by uderzyć o ziemię z podwoziem zwróconym ku górze? A skrzydła w trakcie tego obrotu nie zwinęły się, ani nie rozpadły? Przecież to są brednie oczywiste dla każdego, kto zadaje sobie proste pytania. I dla każdego, kto pamięta zmienność kolejnych wersji tej paranoicznej koncepcji zamachu. A to tylko naskórek przyczyn tamtej katastrofy wywołanej: chciejstwem,  bałaganem, nieodpowiedzialnością, bezkarnym od lat przekraczaniem granic kompetencji.

Nikt jakoś nie zauważył tych wielkich agregatów wydmuchujących oceany helu. Gdzie by go zgromadzono? Jakimi instalacjami przesłano? Przecież na to potrzeba fabryki! Smoleńsk znany jest z anomalii pogodowych, jak idzie o mgłę. Zjawiska atmosferyczne z 10 kwietnia 2010 roku nie są tam czymś incydentalnym. Pilotów od lat nie szkolono tam, gdzie należało. Oszczędzano na symulatorze.  Fałszowano zapisy kwalifikacyjne. Katastrofę poprzedziły poprzednie, z których dwie przynajmniej powinny wstrząsnąć dowódcami: ta z myśliwcami po niepodległościowej defiladzie (może gdyby zderzyły się nad trybuną honorową na Placu Zwycięstwa, ktoś puknąłby się w swój generalski łeb), i ta z Casą w Mirosławcu.

Czy to Tusk zaniósł chyłkiem trzy bomby na pokład tutki, a jakiś będący z nim w zmowie pasażer-samobójca odpalił zapalniki akurat nad smoleńskim lotniskiem? Po co? Zabić prezydenta mógłby i nad Warszawą. Kto miał interes? Rosjanie? Chcieli izolować swój kraj? Sprowokować Polaków do wojny?

Zadziwiające, że najwyżej pozycjonowani polscy politycy nie tylko nadstawiają uszy dla tego zdumiewającego wytworu paranoicznego myślenia, ale że autoryzują je, a niektórzy nawet sami je tworzą.

Polityka przyciąga różnych ludzi. Chorych jakoś specjalnie silnie. Jacek Kuroń zaraz po powstaniu „Solidarności” cieszył się, że wreszcie ma spokój w swoim mieszkaniu na parterze żoliborskiej kamienicy – szaleni przenieśli się gdzie indziej. Łopocące nad siedzibami Związku pisane czerwoną solidarycą sztandary przyciągały tak mocno, że na Mickiewicza zrobiło się cicho i spokojnie. Nie mogę więc zrozumieć, jak to się dzieje, że miliony Polek i Polaków wierzą teraz w te wytwory paranoi. Co takiego zaszło, że stali się intelektualnie bezbronni? Czy tak wielka jest potrzeba wroga, by każda droga prowadząca do jego skonstruowania była dobra?

Ja tak właśnie myślę. To potrzeba nienawiści. Kaczyński stanął na czele takich samych frustratów, jakim sam jest. I tę frustrację podsycał. Usprawiedliwiał. A za nim tysiące kapłanów. Z tymi ubranymi w fiolety. Do czegoś widocznie tego potrzebowali.

Kiedy nie ma już żadnego autorytetu (ostatnio nie jest nim nawet papież Franciszek). Zresztą – uwaga! Jan Paweł II i jego następca Benedykt XVI nie za często bywali w polskiej przestrzeni publicznej papieżami, kiedy się do nich odwoływano, kiedy o nich mówiono, lecz Ojcami Świętymi. Franciszek zaś jest w Polsce częściej papieżem niż Ojcem Świętym. Nie ma więc ani autorytetu osobowego, ani instytucjonalnego (Sąd Najwyższy w sprawie Trybunału Konstytucyjnego!). To wszystko staje się możliwe. Głupota też.

I właśnie w te Święta, w kilku rozmowach, poczułem, że ludzie, którzy dotychczas zawsze, nawet w bardzo trudnych, nieciekawych czasach zachowali w sobie niepokorną nadzieję na coś lepszego, wiarę i optymizm, dzisiaj to wszystko utracili.

Słyszałem – następnych wyborów nie będzie. Przynajmniej w takich warunkach, jakie od 1989 roku w każdych kolejnych wyborach były zachowane. Polska wchodzi w mrok nacjonalizmu, braku tolerancji, atrofii prawa i sprawiedliwości. Oddala się od Unii Europejskiej. Nie uznaje jej standardów. Naszą stolicą znów staje się jedynie Warszawa. Z której, mimo geografii, bliżej do Moskwy niż do Berlina. Dla mnie były to bardzo smutne Święta. I naprawdę nie dlatego, że straciłem władzę, etaty, rady nadzorcze. I tak nie miałem od lat niczego, co bym mógł stracić przez to, że Platforma przegrała. Byłem jej polityki(i pozostaję) solennym krytykiem. Także tu, w Passie. Że słusznie – znów przekonywał mnie lider PO we wtorkowej „Kropce nad i” w rozmowie z redaktor Moniką Olejnik.

Wróć