Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Rebelia...

08-06-2016 20:29 | Autor: Andrzej Celiński
Słowem dnia, a nawet może całego tygodnia, stała się „rebelia”. Demonstracje autoryzowane przez Komitet Obrony Demokracji, początkowo z ostentacją przez PiS lekceważone, będące wszakże standardem demokratycznego ładu oraz świadczące o niczym niezakłóconej obywatelskiej wolności – ni z gruchy, ni z pietruchy, sobotnią decyzją prezesa (4. czerwca 2016) – stały się rebelią.

Rebelią uprzejmy jest Kaczyński nazywać pogodne, absolutnie wyprane ze wszelkich negatywnych emocji manifestacje, takie, które powodują, że nieliczni ochraniający je policjanci leniwie podpierają ściany budynków na trasie. Pogoda demonstracji KOD-u to rzecz niezwykła. Porównać ją proponuję ze wszystkim, co dotychczas Warszawa widziała. Porównać z palonymi na asfalcie reprezentacyjnych alei oponami, mutrami rzucanymi w policjantów, czarną farbą w otwartych puszkach lecącą na ściany budynku Kancelarii Premiera, pochodniami, przewracanymi i podpalanymi autami, wyrywanymi płytami chodnikowymi, a nawet drzewkami. Porównać z demonstracjami godnych prezesowskiego zaufania: „narodowców”, wszechpolskiej młodzieży, miłych sercu kiboli. Także z tym wyjątkowo uroczym aktem spalenia kukły urzędującego wówczas prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej w 1992 roku, pod Belwederem. Z demonstracją prowadzoną wtedy przez człowieka w kaszkiecie (Jarosława Kaczyńskiego) i człowieka w berecie z antenką (Jana Parysa).

Demonstracje nacjonalistów są bez wątpienia, wedle PiS-u, pokojowym w formie, narodowym w treści przypomnieniem władzy o ciążących na niej zbrodniach przeciw jedynie prawdziwym Polakom, patriotom, obywatelom. Te KOD-owskie od minionej soboty 7. maja są zaś widzialnym znakiem rebelii przeciwko prawowitej, wybranej w demokratycznym systemie władzy. Władzy szczególnej, godnej specjalnej troski – bo naznaczonej miłością ojczyzny, jakiej ten naród, umęczony komuną i liberalizmem, a także zdrajcami wysługujących się Unii Europejskiej, Niemcom i innym zasługującym na potępienie czynnikom, nigdy nie zaznał. Poza krótkimi epizodami w 1992 roku i 1995-1997. Do dzisiaj nie ma jasności zresztą, co tak naprawdę się wtedy stało, że rządy tak świetne, biało-czerwone, katolickie i prawdziwie polskie musiały odejść. Mówią niektórzy, że rząd Jana Olszewskiego zakończył swoją misję, bo Jan uparł się i nie posłuchał sugestii prezesa, by rozszerzyć koalicję o Unię Demokratyczną, co dałoby temu rządowi stabilną większość. Inni znów sugerują,  że w 2007 to sam prezes poprosił o rozpisanie wyborów po utracie, w konsekwencji jego suwerennej decyzji, woli kontynuacji ze strony dwóch dotychczasowych współrządzących: Giertycha i Leppera.

Jeśliby traktować Jarosława Kaczyńskiego z powagą należną osobie starszej i statecznej, w polityce doświadczonej, intelektualnie kompetentnej do rozpoznania znaczenia podstawowych słów jego słownika, zrównoważonej emocjonalnie, postępującej z należną państwu i obywatelom powagą i rozwagą, należałoby czym prędzej, z uwagi na dziesiątki tysięcy uczestników (7. maja nawet dwieście tysięcy) wprowadzić stan wyjątkowy, postawić na nogi garnizony największych miast, przygotować stadiony na przyjęcie aresztowanych rebeliantów, otworzyć magazyny dla składowania odbieranej im broni.

A tu nic. Zero reakcji. Czy to rząd tak niesprawny, czy jakaś wyrafinowana gra z Zachodem (który nie wart mszy), obliczona na dziesiątki ruchów naprzód. A może ojcowska miłość, jaką prezes obdarza trochę niewydarzony ten swój naród. Spiskują, obalają, zdradzają, nic nie rozumieją, odwołują się do czynników zewnętrznych, może nawet sprzedają tę Polskę i jej prezesa, lecz on zbrodnie im  przebacza, bo są jak dzieci. Nic nie rozumieją z wielkiej jego myśli. Może to dobrze, że nie rozumieją. Gdyby zrozumieli, niechybnie sprzedaliby tę jego genialną myśl o Polsce, bo przecież zdrada zawsze go otaczała. Jak każdego geniusza, któremu nikt ze współczesnych do pięt nie dorasta. A więc i nie jest w stanie zrozumieć. Zresztą, gdyby go rozumieli, mogliby zwariować. Za ciężkie to dla nich. Nie mogąc ogarnąć z organicznych wręcz przyczyn głębi myśli prezesa, niechaj pozostaną nie niepokojeni. Piękno świata budowanego przez prezesa samo się okaże, kiedy przyjdzie pora. I nikt nie będzie w stanie odwrócić biegu spraw.

Wróć