Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Południowy mamy z głowy?

21-07-2021 20:56 | Autor: Maciej Petruczenko
Nie ma takiej ceny, jakiej obecna władza państwowa nie zapłaciłaby za coś, co ma dokuczyć przeciwnikom politycznym. Mówi się, że rząd chce wydać ponad 23 miliardy złotych na zakup 250 amerykańskich czołgów Abrams tylko po to, żeby Amerykanie nie czepiali się, iż próbuje się u nas obezwładnić przedstawiającą obiektywnie rzeczywistość, a należącą do koncernu Discovery telewizję TVN z jej błyskotliwymi programami informacyjnymi. Nie mogę mieć pewności, czy ewentualne zawarcie zbrojeniowej transakcji posłuży w większym stopniu rzeczywistej obronie naszych granic, czy też atakowi rządu na TVN, bo to dopiero czas pokaże, jakkolwiek z punktu widzenia księgowych i tak społeczeństwo polskie będzie miało słony rachunek do zapłacenia.

Trudno natomiast powiedzieć, kto spłaci długi, jakie generuje obecnie ursynowski Szpital Południowy, zbudowany przez warszawski samorząd, a przejęty niedawno przez państwo niby do celów strategicznych w walce z epidemią koronawirusa. Władze Warszawy informują, że w tej chwili z 300 łóżek Południowewgo korzysta raptem około 10 pacjentów. Ukierunkowana na zwalczanie covidu placówka zionie pustką i jak tak dalej pójdzie, do końca roku wygeneruje koszty rzędu 20 milionów złotych. Jeśli rząd wreszcie zwróci Południowy samorządowi, to te straty trzeba będzie zapewne pokryć z warszawskiej kieszeni. Czyżby premier Jarosław Morawiecki chciał tym sposobem ukarać warszawiaków w ogóle, a ursynowiaków w szczególności za głosowanie przeciwko rządzącej partii Prawo i Sprawiedliwość? Nie dość bowiem, że będący solą w oku rządowi mieszkańcy stolicy nie mogą się leczyć w Południowym, to jeszcze będą musieli do tego nieleczenia dopłacać. Wprawdzie jesienią oczekuje się nadejścia czwartej fali covidu, ale ponoć Południowy nie będzie na nią przygotowany. Tak czy siak, zarządzanie szpitalem, na który Ursynów i cała południowa część Warszawy czekały tyle lat, pozostaje w rękach władzy centralnej, co przypomina obowiązkowe upaństwowienie wszelkich instytucji w czasach PRL.

Teraz można np. zaobserwować, jak upaństwowiono sieć mediów lokalnych, funkcjonujących w obrębie firmy Polska Press, przejętej przez PKN Orlen i już całkowicie podporządkowanej oficjalnej propagandzie. Niby wyjęto tę firmę z rąk niemieckich, ale faktycznie straciła ona polityczną niezależność i poszczególnych redaktorów naczelnych wyrzucono od razu na zbity pysk ewentualnie sami z tej pracy zrezygnowali.

O dziwo, bywa tak, że rządowy błąd może spleść się akurat z samorządowym. Idealnym tego przykładem stała się budowa dwu stadionów w Warszawie. Niemal jednocześnie wszak rząd (czasy dominacji PO) postawił nam w miejscu archaicznego Stadionu Dziesięciolecia – nowoczesny i znakomicie położony Stadion Narodowy, samorząd stołeczny natomiast urządził przy Łazienkowskiej „nową Legię”. No i ta drużyna rozgrywa mecze Ekstraklasy na samorządowym podwórku, do którego dojazd jest wprost fatalny, wzniesiony zaś o rzut beretem rządowy salon sportowy (nastawiony niemal wyłącznie na piłkę) leży odłogiem i tylko z rzadka zagra na nim reprezentacja narodowa. Nic dziwnego więc, że korzystając z pustki Narodowego, ulokowano tam niedawno prowizoryczny szpital covidowy, dodatkowo przeprowadzając też akcję szczepień, co wszyscy słusznie chwalili, bo do żadnego innego punktu w Warszawie nie da się dotrzeć tak łatwo, zwłaszcza samochodem.

Narodowy jest pomnikiem najlepszych czasów Donalda Tuska, który właśnie powrócił na polityczną scenę, stając znowu na czele Platformy Obywatelskiej. Wraz z nim powróciła niestety stara rozgrywka dwu dominujących partii. Tym razem jednak to Prawo i Sprawiedliwość jest przy piłce, a raczej – jak powiadają złośliwi – przy żłobie. Ma przecież w ręku cały aparat i majątek państwowy. Nawet prokuraturę i sądy przykroiło i spersonalizowało w dużym stopniu pod kątem własnych potrzeb. A jakby tego było jeszcze za mało, partia ta jawnie już bojkotuje naszą przynależność do Unii Europejskiej i za nic ma podpisane z Unią umowy członkowskie. Pełniąca funkcję marszałka Sejmu Elżbieta Witek ogłosiła właśnie urbi et orbi na wiecu w Otyniu: tu jest Polska, a nie Unia! I daremnie premier Mateusz Morawiecki próbował tłumaczyć, że owo zdanie zdanie pani marszałek niepotrzebnie się wyjmuje z pewnego kontekstu. Przecież kolejni dygnitarze PiS jawnie buntują społeczeństwo przeciwko Unii.

Narzucane dzisiaj myślenie, stawiające Polskę ponad całą społecznością międzynarodową (nawet Jezus Chrystus ma być królem Polski, a nie Panem Świata), nazbyt mocno zaczyna już przypominać przedwojenną ideologię narodowo-socjalistyczną i promującego ją pana z wąsikiem, który aż nazbyt dosłownie rozumiał słowa hymnu „Deutschland über alles”. Tymczasem na łamach mediów w różnych częściach świata pojawia się na powrót satyryczna forma odpowiedzi na opublikowane w 1925 roku dzieło Adolfa Hitlera „Mein Kampf” (Moja Walka), bodaj najostrzej wyszydzone w 1937 roku w publikacji austriackiej katoliczki Irene Harand pt. „Sein Kampf” (Jego Walka). Autorka obaliła w tym opracowaniu wysunięte przez Hitlera zarzuty przeciwko Żydom, co sprawiło, że naziści wyznaczyli nagrodę za jej ujęcie w wysokości 100 tysięcy reichsmarek. Ostatnio z kpiarską formą „Sein Kampf” wystąpił m.in. niemiecki magazyn „Stern”, umieszczając na okładce zdjęcie prezydenta Stanów Zjednoczonych Donalda Trumpa, mającego wysuniętą rękę z charakterystycznym nazistowskim salutem. Skądinąd wiemy, że termin „Sein Kampf” można też odnieść do działalności prezydenta Rosji Władymira Putina, prezydenta Białorusi Alaksandra Łukaszenki, a nawet do premiera Węgier Viktora Orbana. Wprost wierzyć się nie chce, że i u nas znalazłby się polityk, któremu można byłoby przypisać syndrom „Sein Kampf”...

Wróć