Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Polska to wspólne dobro!

22-12-2015 22:41 | Autor: Andrzej Celiński
Trzydzieści lat temu wolność mogła co najwyżej się nam śnić. Ani suwerenności politycznej, ani wolności gospodarczej. System nadany, a nie wybrany. To, jak dalece mogliśmy się w nim rozpychać, zależało najpierw od władzy. Bardziej zresztą od tej nad rzeką Moskwą niż nad Wisłą, Odrą i Nysą Łużycką. Od ludu nie zależało nic. W jakimś sensie do dzisiaj za to płacimy. Byliśmy zamknięci jak w klatce. Odseparowani od współczesnych tamtej Europie debat.

Do lat 70. poza najwybitniejszymi sportowcami, uczonymi, artystami (jeśli ostentacyjnie nie demonstrowali swojej rezerwy wobec władzy), wąską elitą partii i państwa, urzędnikami handlu zagranicznego (często też agentami polskiego wywiadu) szczytem marzeń Polaków pragnących poznać świat był wyjazd do Bułgarii. Niemal nieosiągalny z uwagi na koszt. Synonimem niedościgłego luksusu, ówczesnymi ośmiorniczkami, były wakacje na Kanarach. Wczasowali się tam tzw. badylarze, bogaci właściciele serwisów aut, kilku cukierników, wybitnych szewców i krawców, wytwórców ortalionu, plastikarze i kuśnierze. Ówcześni królowie biznesu. Kto poniżej pięćdziesiątki dzisiaj to zrozumie?

Byliśmy za żelazna kurtyną. Nie tylko w polityce, ale też w portfelach. Cytrusy na święta w delikatesach. Lepsza herbata, kawa, sery (inne, niż te dwa wiecznie śmierdzące żółte i jeden kwaśny biały), brandy, whisky, czy dżinsy z prawdziwego denimu, klocki lego, miniaturki aut, tytoń do fajki, cokolwiek indywidualnego – już tylko w Peweksie. Za bony dolarowe, przez większość klientów kupowane u cinkciarza. Papier toaletowy rarytasem. Wszystko wystane w kolejkach. Co dobre – to brak lęku o pracę. Ale były inne lęki, których dzisiaj nie ma. A pracy było przesadnie dużo. Formalnie najpierw 48, potem 46 godzin na tydzień. Po pracy, albo przed nią, kobiety do kolejek. Po byle co.

Polska była, tak jak dzisiaj, członkiem Narodów Zjednoczonych. Na tych samych wtedy prawach i w takich samych granicach swobody, jak Ukraińska Socjalistyczna Republika Radziecka i Socjalistyczna Republika Białorusi. Jak Mongolia, NRD, Bułgaria i kilka innych równie jak Polska suwerennych państw sowieckiego bloku.

Przypominam, bo brak pamięci kosztuje. Podobnie jak karmienie się mitami. I jestem jakoś dziwnie pewny, że w najgłośniejszych politycznych debatach, a ściślej w ich tle tej pamięci już nie ma. Bo gdyby ta pamięć była, nie słuchalibyśmy z ust wydawałoby się wybitnych polityków bredni, których na co dzień słuchamy. Bzdur wypowiadanych i wykrzykiwanych, a nawet wyszczekiwanych w  telewizjach przez ludzi, którzy mają mandat, ale nie mają ani rozumu, ani serca, by swój rozum rozwijać. Oni nie są z pokolenia pierwszej polskiej niepodległości po 123 latach jej braku. Ani z pokolenia, które po II wojnie odbudowywało Kraj. Oni gadają tak, jakbyśmy zawsze mieli wolność i swobodę kształtowania polskiego losu.

A życie w PRL płynęło spokojnie i bez większych stresów. Gomułka i Gierek przyjmowali Brandta, Nixona, de Gaulle’a i Schmidta i jak równi im, wielkim ówczesnym świata przywódcom, kształtując losy Polski, Europy i Świata. I lewica, i prawica udają, że polskie nieszczęścia zaczęły się w 1989. Od Wałęsy, Mazowieckiego i Balcerowicza. Polska od 1989 to dla nich to jedno wielkie nieszczęście rozpoczęte od zdrady Magdalenki i „Okrągłego Stołu”. W których to przedsięwzięciach jakby nie uczestniczyli ci dwaj, co ukradli Księżyc. Ani potem nie inicjowali „wojny na górze”, ani nie rządzili.

Z tego się rodzi niechęć do własnego państwa i przekonanie o zasadności pytań, dlaczego w niemieckim Amazonie płacą za godzinę 12 euro, a w polskim 3? I dlaczego dopłaty do pracy rolnika nie są równe? Rozszerzyć można to pytanie – dlaczego każdemu pracującemu Polakowi i każdej Polce, cokolwiek robi, nie płaci się tyle, ile we Francji, w Niemczech, czy Luksemburgu (odpowiednio: 40, 48, 112 tysięcy euro PKB per capita/rok, w Polsce – 14 tysięcy)?

Dość żartów!

Jesteśmy wolni! Tylko od nas zależy jak tę wolność wykorzystujemy. Od nas zależy, co po sobie pozostawimy. Od nas samych, a nie od Marsjan, ani Europejczyków innych, niż my krajach, ani od Rosjan czy Amerykanów zależy jaką Polskę oddamy wnukom. Odnosi się to zarówno do pozycji naszego wspólnego państwa, jak do poziomu życia przeciętnego Polaka. Chcę pokreślić wagę czterech słów: celowość (podejmowanych działań – w planie państwa i w indywidualnych planach), konsekwencja, odpowiedzialność i cierpliwość. My wciąż jesteśmy biedni. Wciąż gonimy. I wciąż ten dystans, jaki nas dzieli od niemieckich płac jest wielki. Ale drogi na skróty prowadzą do piekła. Należy gonić, likwidować hamulce (niesprawiedliwość i korupcja są pomiędzy nimi), naprawiać we własnym państwie to, co da się naprawić, ale nie wolno karmić się złudzeniami i populizmem.

Jest nas 38 milionów. Jesteśmy europejskim mocnym średniakiem. Aspirujemy jednak do pozycji pozwalającej współdecydować. I, mimo dysproporcji wobec tych, którzy na prawdę decydują, te nasze aspiracje mają podstawę. Nie są jedynie sennym marzeniem. Polska nie tylko ma największy potencjał z tzw. nowych państw Unii Europejskiej, ale udaną transformację za sobą, bardziej udaną, niż ktokolwiek wokół – i wizerunek może ponad rzeczywistość nadzwyczaj dotychczas korzystny. Zadziwiająco korzystny! Na przekór  historii. Odmienny, lepszy, dający większe możliwości od realnej pozycji. Tak w historii, prawda, że nie często, bywa. Przykładem Francja Charlesa de Gaulle’a. Tyle że on dysponował niezrównanym zasobem historii! My swoją pozycję, wyższą od realnego potencjału demografii, mamy dzięki „Solidarności” i udanej transformacji. A także dzięki politycznej potrzebie Europy oparcia się na kimś obliczalnym, przewidywalnym, roztropnym a jednocześnie hardym, jak idzie o wartości.

Niemców jest 81 milionów, Francuzów 64, Włochów 60, Hiszpanów 47. Rosjan 144, Ukraińców 45 (ale z chorą sytuacją na wschodzie), Turków – 78. Przy okazji – żebyśmy mieli w głowie realia – dochód narodowy na głowę u nas wynosi 14 tysięcy euro. W przeżywającej głęboki kryzys Rosji – 13 tysięcy. W Białorusi – 8 tysięcy, na Ukrainie – 3 tysiące. W 1989 roku PKB/ na głowę Polski, Białorusi i Ukrainy, to informacja dla wiecznie niezadowolonych, były porównywalne. W Niemczech dochód na głowę wynosi 48 tysięcy, we Francji – 40, we Włoszech – 36, w Hiszpanii – 30. W Czechach – 19.5 tysięcy, na Słowacji 18, na Litwie 16 tysięcy. Gonimy skutecznie Zachód, zasadniczo zmniejszyliśmy dystans do Czechów i Słowaków. Jesteśmy jednak dużo biedniejsi. Także dlatego, że od różnic dochodowych dzielą nas wielkie różnice akumulowanych przez wieki majątków. Dzieli nas też wartość kapitału ludzkiego i poziom zaufania wobec instytucji państwa i wobec siebie.

Rządziły i współrządziły Polską w minionym ćwierćwieczu wolności właściwie wszystkie możliwe opcje. Wielkich różnic, przynajmniej jak dotychczas, w polityce nie odnotowano. Ani w tempie zmian, ani w partykularnych politykach, ani w jakości ludzi, którzy mieli zaszczyt rządzenia. Konia z rzędem temu, kto potrafi wskazać istotne różnice w polityce samorządów wojewódzkich, albo wielkich miast zależnie od tego, jakie ugrupowania mają tam władzę. Czym różnił się Radom rządzony przez prezydenta z PiS od Sosnowca rządzonego przez SLD-owca i Białegostoku, w którym władzę miał człowiek Platformy?

Ogólne ramy dla naszego systemu politycznego określa Konstytucja z 1997 roku. Czy ona się gdzieś radykalnie nie sprawdziła? Co mianowicie się nie sprawdziło? Populista powie – ale korupcja! W światowych rankingach nie różnimy się in minus od pozytywnego dla nas tła: Czech, Słowacji, Węgier. Sytuacja poprawia się, aczkolwiek powoli. Nie ma różnicy ze względu na to, kto akurat ma władzę. Z roku na rok, wedle ocen organizacji pozarządowych i instytucji międzynarodowych, powoli, pniemy się ku lepszym rewirom uczciwości biznesu i polityki. Oczywiście, że za wolno. Ale to sprawa kultury, a nie Konstytucji.

Do tematu. Nas jest 38, Niemców zaś 81 milionów. Jest kwestią naprawdę istotną, która polityka lepiej wykorzystuje potencjał liczebny swojego kraju. Myślę, że polityka PiS, polityka Jarosława Kaczyńskiego – i ta współczesna 2015 roku, i ta dawniejsza od początku lat dziewięćdziesiątycyh dzieli Polaków, jak w żadnej innej politycznej konstelacji. Kaczyński wyklucza, naznacza, eliminuje, insynuuje. Temu służyła siekiera Wałęsy, teczki, lustracja, IPN, awantury na warszawskich Powązkach w rocznicę Powstania Warszawskiego, opluwanie Władysława Bartoszewskiego i Jana Nowaka-Jeziorańskiego.

Pytanie jest takie oto. Kiedy Polska silniejsza? Wtedy, gdy się jednoczy 38 milionów, czy kiedy jest rozłupana na pół? Czy lepiej budować wspólnotę dla przyszłości, czy dzielić na „prawych” i „lewych” wedle biografii. Cokolwiek to znaczy. Lepiej szukać tego, co łączy, czy eksponować to, co dzieli?

To nie jest lekki świąteczny felieton. To tekst najprawdziwszy i najpoważniejszy, jaki tu spod klawiatury mojego komputera od pięciu z dużym kawałkiem lat wyszedł. Polska to jest wspólne dobro. Niech Jarosław Kaczyński o tym nie zapomina. Bo okryje się hańbą, jakiej żadnej współczesny Polak nie doświadczył. Hańbą tego, który dla swojej ambicji doprowadził Polskę do jej marginalizacji. I na powrót rzucił w objęcia Rosji. Polska jest Europie potrzebna. Ale nie za wszelką cenę. Kiedy Polska swą polityką zaczyna Europę niszczyć, Europa będzie zmuszona nas wyciąć. Jak komórki nowotworu. O to chodzi w dzisiejszej awanturze o Konstytucję.

Wróć