Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Póki jeszcze nie jest PO herbacie...

17-08-2022 21:27 | Autor: Tadeusz Porębski
Według danych Eurostatu, OZE (Odnawialne Źródła Energii) zaspokajały w 2020 r. ponad 30 proc. zapotrzebowania na prąd w krajach Wspólnoty. W przypadku Polski było to tylko 16,2 proc. Największa część energii z OZE pochodzi z energetyki wiatrowej (36 proc.), z elektrowni wodnych 33 proc., słonecznych 14 proc., biopaliw stałych 8 proc. oraz z innych OZE 8 procent. Cztery unijne kraje dysponują największą mocą energetyki wiatrowej na świecie. Są to Niemcy (59,3 GW), Hiszpania (23 GW), Francja (15,3 GW) i Włochy (10GW). Polska dysponuje tylko mocą nieco ponad 7 GW zainstalowanych w energetyce wiatrowej. Czemu w prawie każdym europejskim rankingu Polska okupuje jedno z ostatnich miejsc? W czym jesteśmy gorsi od innych?

Odpowiedź jest prosta – w sposobie rządzenia państwem. Wprowadzone w 2016 r. przepisy niemal całkowicie zamroziły rozwój lądowej energetyki wiatrowej. Dzisiaj pan premier Morawiecki sypie popiół na głowę i biadoli, że sześć lat zostało zmarnotrawionych na tym ważnym – szczególnie dzisiaj – obszarze i czas na liberalizację. Kto miał interes w tym, by w 2016 r. wprowadzić w życie drakońską zasadę 10H, która radykalnie ograniczyła budowę nowych farm wiatrowych? Przecież zgodnie z założeniami przyjętymi przez UE, do 2020 r. aż 30 proc. produkowanej energii miała pochodzić z OZE. Komu więc w kraju miała służyć zasada 10H? A może to po prostu umysłowa tępota?

Na czym polegał legislacyjny bubel, uchwalony w 2016 r. przez Sejm RP? Określał on minimalną odległość między budynkiem mieszkalnym a elektrownią wiatrową jako dziesięciokrotność wysokości instalacji. Innymi słowy, minimalna odległość budynków mieszkalnych od wiatraków wysokich na 100 metrów w najwyższym punkcie nie mogła być mniejsza niż kilometr. Fatalny przepis spowodował, że od pięciu lat nie pojawiły się u nas nowe instalacje wiatrowe. Ktoś wreszcie pojął, że dzięki cudowi natury można pozyskiwać prąd praktycznie za darmo – z wiatru, bądź ze słońca, bo rząd przyjął ostatnio projekt ustawy liberalizującej tzw. ustawę odległościową z 2016 roku. Nowelizacja polega na tym, że lokalizację nowych elektrowni na lądzie będą określać miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego. Oznacza to, że będzie można określić inną odległość dla wiatraka niż wynikającą z zasady 10H, choć nie mniejszą niż 500 metrów od zabudowań. Eksperci wyliczają, że modyfikacja tych przepisów pozwoli stworzyć do 2030 r. nawet 10 GW z wiatru. Można by powiedzieć – lepiej późno niż wcale, ale przez brak wyobraźni i zwykłą głupotę rządzących straciliśmy sześć długich lat w walce o tanią energię. Przeciągający się brak decyzji o złagodzeniu drakońskich przepisów dla branży wiatrowej sprawił, że dzisiaj cała gospodarka i wszyscy Polacy mają ogromne problemy z wysokimi rachunkami za prąd.

To dla mnie tylko jeden z przynajmniej kilkudziesięciu powodów, które wymuszają wprost jak najszybszą zmianę władzy w państwie. Bo od afer i przekrętów zaczyna boleć głowa. Afera respiratorowa; afera z wyborami, których nie było, czyli 70 mln wyrzucone w błoto; afera podsłuchowa z udziałem systemu Pegasus; nieprawidłowości u premiera ("Polski ład", który jest obecnie poprawiany i bajeczne nagrody wypłacone autorom tego gniota oraz królewska dotacja dla ojca Tadeusza Rydzyka); afera ostrołęcka (elektrownia w Ostrołęce i straty na prawie 1,5 mld zł); kary nałożone na Polskę w sporach dotyczących praworządności (ponad 160 mln euro); bezsensowne blokowanie środków unijnych dla państwa (dotychczasowy pat kosztował gospodarkę ponad 21 mld złotych, a do wzięcia są fundusze o wartości ponad 270 mld); afera Getback; afera e-mailowa Dworczyka; afera z zakupem automatów do gry i kompletna klapa salonów, które miały przynosić budżetowi miliardy, a generują straty; dotacja ministra kultury w wysokości 5 mln zł dla nacjonalistycznych, siejących nienawiść stowarzyszeń Marsz Niepodległości i Straż Narodowa oraz dodatkowe 850 tys. zł publicznych pieniędzy na remont "Soplicowa Bąkiewicza", którą Straż Narodowa zakupiła, by urządzić tam swoją siedzibę.

Szkoda mojego czasu na dalsze pisanie i czytelników na dalsze czytanie o strzałach, które rząd tzw. Zjednoczonej Prawicy wymierzył we własną stopę. Należałoby zapytać, czy ZP w ogóle posiada jeszcze stopy, bo mogły już dawno zostać odstrzelone własnymi pociskami.

Nie zamierzam ukrywać, że jestem negatywnie nastawiony do obecnej władzy z powodów jak wyżej oraz uprawiania bogoojczyźnianej polityki, pozwalającej na finansowanie Kościoła katolickiego i szydzenie elit rządzących z osób odmiennej orientacji seksualnej, które w moim przekonaniu nie są żadnymi wrogami państwa i naszej katolickiej tożsamości, lecz współobywatelami w demokracji. Dlatego zmiana władzy w państwie byłaby miła mojemu sercu. Widzę bowiem, jak rośnie nacjonalizm oraz nasze opóźnienie za pędzącym naprzód światem. Technologicznie i gospodarczo jesteśmy w tyle nawet za małymi sąsiadami – Estonią, Łotwą i Czechami. Przeciętny Polak posiada płynne aktywa finansowe (gotówkę, rachunki, depozyty, akcje, obligacje i fundusze inwestycyjne) na poziomie 7 tys. euro. W tym samym czasie aktywa przeciętnego Czecha to 20 tys. euro. Oczekuję więc szybkiej zmiany władzy w państwie, ale jednocześnie trawi mnie niepokój o następców. Mam ograniczone zaufanie do PO, do wydziwiającej Lewicy i do spryciarza – krasomówcy Hołowni. PO zawiodła, bo miała swoje 8 lat pełni władzy i odwróciła się od ludu, dając populistom placet na rządzenie Polską. Dzisiaj nie podoba mi się retoryka uprawiana przez posłów PO, która polega na powielaniu hasła „należy szybko odsunąć PiS od władzy”. Nie kupuję tego, chcę konkretnego programu i konkretnych obietnic, które po przejęciu władzy zostaną w 100 proc. zrealizowane. Programu ukierunkowanego na wszystkich Polaków, także tych najbiedniejszych, bo państwo ma psi obowiązek zadbania o tych, którzy nie radzą sobie w życiu.

Koniec z gadką – szmatką, że wszystko załatwi niewidzialna ręka rynku, bo ona dotychczas niewiele lub wręcz nic nie załatwiła. Koniec z obietnicami nie do spełnienia, służącymi jedynie do pozyskania dodatkowego elektoratu złożonego z osób skołowanych przez media i powyższą gadkę – szmatkę. Ostatnio szef PO Donald Tusk zaproponował podczas spotkania z młodzieżą w Szczecinie wprowadzenie czterodniowego tygodnia pracy. „To będzie moja propozycja, kiedy wygramy wybory” – zapowiedział. Odpowiedzią była zdecydowana reakcja Leszka Balcerowicza, który ma wśród Polaków kiepskie notowania, ale faktem jest, że to dzięki jego programowi została zdławiona hiperinflacja na początku lat dziewięćdziesiątych. „To jest niebywała populistyczna brednia, która oznaczałaby z jednej strony ograniczenie produkcji, a z drugiej podbicie inflacji, czyli spotęgowanie stagflacji w sytuacji, w której Polsce i tak ona grozi”. Tu muszę zgodzić się z prof. Balcerowiczem. Nie jestem ekonomistą, średnio poruszam się w tej materii, ale uważam, iż dzisiejsza Polska jest za biedna, a jej potencjał gospodarczy zbyt skromny, by pozwolić sobie na taki luksus. Przecież nie produkujemy nic własnego, nawet motocykla czy samochodu. Natomiast zdecydowana większość pracowników ma 26 dni płatnego urlopu wypoczynkowego, 11 dni w roku jest ustawowo wolne od pracy, a dorzucając 3-4 dni dodatkowo wolne w skali rocznej, osiągniemy statystyczne 4 dni pracy w tygodniu bez uchwalania odrębnej ustawy.

Chcę wreszcie usłyszeć od opozycji nie bzdety „o konieczności odsunięcia PiS od władzy”, lecz jasną deklarację o utrzymaniu 500+, bo ono napędza wewnętrzny popyt i się sprawdziło. Chcę także usłyszeć o utrzymaniu płatnych urlopów macierzyńskiego i rodzicielskiego (łącznie 52 tygodnie), o znacznym podniesieniu wysokości dziadowskiego zasiłku dla rodziców niepełnosprawnego dziecka, o optymalizacji funkcjonowania naszej służby zdrowia (nie o kolejnej „reformie”), o likwidacji bądź radykalnym obniżeniu wysokości dotacji państwa dla Funduszu Kościelnego (dzisiaj oficjalnie 192 mln zł) i o nowelizacji haniebnej ustawy antyaborcyjnej, zmuszającej kobiety do wydawania na świat płodów kalekich, a nawet nieodwracalnie uszkodzonych. Jeśli do wyborczych obietnic zostanie dodana kolejna, o ukróceniu wpływów pani Kai Godek, pana Roberta Bąkiewicza i im podobnych, polecę w te pędy do urn z odpowiednio wypełnioną kartą wyborczą w dłoni.

Wróć