Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Pani sierżant sztabowej do sztambucha...

19-08-2015 17:27 | Autor: Tadeusz Porębski
Dzisiaj będzie z dwóch beczek, bo akurat nałożyły się na siebie dwie sprawy. Obie beki pełne dziegciu. W poprzednim felietonie pisałem o dziwnie psujących się tuż przed lub tuż po gwarancji sprzętach AGD. Mnie spotkało to ostatnio aż cztery razy. Wpierw padła pralka Amica, potem żelazko Bosch, następnie odkurzacz Samsung i pralka Bosch. Pralkę Amica wyrzuciłem na śmietnik, żelazko zaś wymieniono na nowe, ponieważ już po roku rozleciał się termostat. Natomiast w odkurzaczu na pięć dni przed upływem gwarancji spalił się silnik i dzięki temu po wymianie na koszt producenta silnika na nowy mam czym odkurzać mieszkanie. Jak się okazuje, takich dziwnych przypadków jest dużo więcej, o czym donoszą nam rozgoryczeni czytelnicy.

Co do pralki Bosch sprawy mają się nieco inaczej. Sprzęt nagle przestał odpompowywać pranie. Zostałem z kilkoma kilogramami ciuchów w wodzie, bo na przedłużonej gwarancji, którą dodatkowo wykupiłem, stoi, że serwis kontaktuje się z klientem w ciągu dwóch dni, a czas na dokonanie naprawy to nawet 30 miesiąc. Błagania, aby ktoś z serwisu naprawczego wpadł i pomógł mi wypompować wodę spełzły na niczym. Zapłaciłem 50 zł "złotej rączce" i ciuchy zostały uratowane. Serwisanci zjawili się po dwóch dniach. Mocno kręcili nosami, że ktoś odłączył przewód odpływowy i teraz muszą go sami przykręcić, co jest czynnością bardzo czasochłonną i pracochłonną. Potem jeden z nich odchylił klapkę u podstawy pralki i zaczął gmerać wewnątrz paluchem. Po pewnym czasie wyciągnął kłębek wełnianych odpadów po praniu i zaśmiał się szyderczo. – Do takich bzdetów nie wzywa się serwisu – zakomunikował tonem nie znoszącym sprzeciwu. – W instrukcji jest napisane, że co jakiś czas trzeba samemu czyścić końcówkę przewodu. Prawdopodobnie ubezpieczyciel obciąży pana kosztami nieuzasadnionego wezwania serwisu.  

Ubezpieczycielem przedłużonej gwarancji jest Towarzystwo Ergo Hestia. Robiący mi łaskę serwisanci na szczęście mylili się. Już po dwóch dniach otrzymałem z Ergo Hestia uprzejmą informację, że ubezpieczyciel przyjął odpowiedzialność odszkodowawczą i pokrył koszty naprawy wypłacając konkretną kwotę firmie zajmującej się serwisem. W beczce dziegciu znalazła się więc łyżka miodu, bo po tak szybkiej reakcji i ukłonie w stronę klienta nabrałem zaufania do Towarzystwa Ergo Hestia i postanowiłem  przenieść do nich we wrześniu ubezpieczenie mojego auta. Drugą łyżką miodu w tej beczce było podejście do mnie – klienta pani Katarzyny Patryarcha-Dobrzyńskiej, zastępcy managera z Bosch Service Center w Łodzi. Obiecała skontaktować się z Ergo Hestia i w miarę swoich możliwości przyspieszyć naprawę. Urocza, uczynna osoba. A co do wyrobów firmy Bosch, które poddałem krytyce, to jest remis 1:1. Żelazko tej firmy okazało się bublem, ale pralka działa bez zarzutu, co w znacznym stopniu odbudowało moje zaufanie do tej renomowanej niemieckiej firmy.  

A panu Mądrali z serwisu komunikuję uprzejmie, iż w instrukcji nigdzie "nie pisze, że co jakiś czas trzeba samemu czyścić końcówkę przewodu". Informacje o usterce typu "nieodprowadzanie wody z pralki" są mało czytelne dla przeciętnego użytkownika. Oczywiście po awarii odkręciłem pokrętło w celu spuszczenia wody, ale nie przyszło mi do głowy, że głębiej kumulują się jakieś nieczystości. Zapis powinien brzmieć tak: "Zaleca się czyszczenie głębokiego wnętrza po odkręceniu pokrętła wskazanego na rysunku w dolnej prawej części pralki, nie rzadziej niż raz w miesiącu. Gromadzenie się pozostałości po praniu blokuje bowiem odprowadzanie wody podczas odwirowania". Nie każdy przecież jest tak biegły w pralkach jak pan Mądrala.

Sprawa druga dotyczy nieruchomości przy ul. Narbutta 60 na Mokotowie. Dzięki cyklowi moich publikacji udało się wstrzymać wykonanie decyzji wydanej w 2014 r. przez urzędników stołecznego BGN o przekazaniu spadkobiercom byłych właścicieli w użytkowanie wieczyste gruntu pod budynkiem i sprzedania im dziesięciu z czternastu znajdujących się w nim lokali mieszkalnych. Decyzja oparta na akcie notarialnym z 1947 r. sporządzonym w nader niejasnych okolicznościach obciążona jest wadą prawną. Zdołaliśmy doprowadzić nie tylko do wstrzymania wykonania wadliwej decyzji, ale również do wszczęcia w tej sprawie śledztwa przez Prokuraturę Rejonową Śródmieście - Północ.

Jednym z ważnych elementów tej pełnej niewiadomych sprawy jest dokument urzędowy wydany w 2006 r. przez mokotowską delegaturę BGN i podpisany przez Waldemara G.. Urzędnik ten w sposób ewidentny dopuszcza się poświadczenia nieprawdy. Stwierdza bowiem w dokumencie expressis verbis, że dom przy ul. Narbutta 60 został wybudowany przed 1945 r. To kłamstwo, bowiem został wybudowany po wojnie i oddany do użytkowania w 1955 r. Data ta widnieje w każdym dokumencie i pan G. musiałby być ślepy, aby tego nie dostrzec. A ślepy nie jest, więc poświadczył w urzędowym dokumencie nieprawdę, co jest przestępstwem z art. 271 kk.

Czemu urzędnik skłamał? Trudno wyczuć, ale jedno jest pewne – jeśli urząd stwierdziłby, że budynek powstał przed wojną, spadkobiercy przejęliby go wraz z 10 mieszkaniami będącymi własnością miasta i nie musieliby ich wykupować. Nawiasem mówiąc, miasto zleciło wykonanie operatu szacunkowego i na podstawie tego sporządzonego w skandaliczny sposób dokumentu zamierzało zbyć spadkobiercom byłych właścicieli owych 10 mieszkań po – uwaga! – około 4 tys. zł za metr kwadratowy. W prestiżowej lokalizacji, gdzie ceny oscylują na poziomie 10-12 tys. zł i w kompleksowo wyremontowanym budynku! Sprawa cuchnie na kilometr, ale wszystko wskazuje na to, że za wadliwą decyzję i fałszowanie dokumentów nikt nie odpowie.

Doniosłem na policję o radosnej twórczości Waldemara G. dołączając urzędową fałszywkę. Wydawało mi się, że jest to niezbity dowód na popełnienie przestępstwa z art. 271 kk, bowiem pismo waży przecież tysiąc razy więcej niż stu świadków. Nie dla sierżant sztabowej Elwiry Chodkiewicz z komendy policji na Mokotowie, która 29 lipca postanowiła umorzyć dochodzenie "wobec braku danych ostatecznie udowodniających podejrzenie popełnienia czynu zabronionego". Mamusiu, tatusiu, czy to jawa, czy sen? Urzędowy dokument z pieczęciami i podpisem, zawierający ewidentną nieprawdę, nie jest w tym kraju wystarczającym dowodem na popełnienie przez urzędnika "czynu zabronionego?". To gdzie szukać twardszego dowodu?    Ręce mi opadają, ale niech pan G. przedwcześnie się nie cieszy. Jako stronie w dochodzeniu przysługuje mi zażalenie do prokuratury i do sądu na postanowienie pani sierżant sztabowej. Wykorzystam przysługujące mi prawo do ostatniej literki. Inaczej moja praca dziennikarza nie miałaby większego sensu.

Wróć