Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Pacjencie, radź sobie sam!

28-04-2021 19:50 | Autor: Mirosław Miroński
Czas leci nieubłaganie, przed moimi oknami zakwitają kasztany. Przypominają o zbliżających się maturach. Pozornie – wszystko wygląda normalnie, ale z powodu pandemii życie toczy się inaczej niż dotąd. Minął rok, od kiedy pojawił się u nas koronawirus SARS-CoV-2. Ledwie zdążyliśmy się przygotować do walki z patogenem, a już przenikają do nas jego kolejne, bardziej niebezpieczne mutacje: brytyjska i południowoafrykańska. Jakby tego było mało, następne czekają u granic Europy. Nowy wariant genetyczny, tym razem indyjski, rozprzestrzenia się niezwykle szybko na subkontynencie i tylko patrzeć, jak rozniesie się dalej po całym świecie. Czy trafi do nas? To tylko kwestia czasu.

Tymczasem w służbie zdrowia wcale nie jest dobrze, a wręcz fatalnie. Nie chodzi o walkę z pandemią. Tu na razie sytuacja poprawia się, chociaż wąskim gardłem w walce z covidem jest niedobór szczepionek. Gdyby dostawy preparatów od poszczególnych producentów przebiegały zgodnie z planem, moglibyśmy zakończyć skutecznie akcję szczepień w jakimś nieodległym terminie. Wciąż jednak mamy do czynienia z deficytem dostaw, co spowalnia proces szczepienia. Przybywa też chętnych do szczepienia. Daje to nadzieję na zaszczepienie znacznej części populacji. Mimo wszystko, akcja szczepień Polaków jakoś posuwa się do przodu. Nie odbiegamy w tym względzie od średniej w innych krajach. A na tle krajów należących do UE wypadamy całkiem nie najgorzej, co pozwala na poluzowanie rygorów sanitarnych.

Za to, służba zdrowia w czasie pandemii, szczególnie ta na poziomie podstawowym, jest kompletną klapą. Widać jak na dłoni, że instytucja lekarza rodzinnego to zupełna fikcja. Po pierwsze, pacjenci nie mogą dostać się do jakiegokolwiek lekarza pierwszego kontaktu, a co dopiero mówić o leczeniu. Kadra medyczna w przychodniach jest zupełnie nieprzygotowana do warunków, w jakich przyszło jej pracować. Terminy wizyt przekraczają miesiąc i więcej. Młodych lekarzy brakuje, a starsi mają problemy z opanowaniem komputera. Tym samym, mają kłopot z elektroniczną formą skierowań i recept. Dla wielu z nich to czarna magia i próbują się wywinąć z korzystania z tych udogodnień. Wpisywanie danych jednym palcem na klawiaturze zajmuje im wiele czasu, którego potem nie mają go dla pacjenta. Niestety, starsi lekarze wciąż przeważają, a młodych jest niewielu. Nic nie wskazuje, że sytuacja zmieni się w najbliższym czasie, że młodzi lekarze zechcą pracować w poradniach Podstawowej Opieki Zdrowotnej.

System zapisów i rejestracji pacjentów to prawdziwa tragedia. Nawet nie chodzi o nieuprzejmość rejestratorek czy ślimacze tempo w załatwianiu spraw, ale o to, że w ogóle nie można się dodzwonić. Wystarczy wejść na stronę tej czy innej przychodni, żeby się o tym przekonać. Można też poczytać opinie pacjentów w Internecie, by przekonać się, że jest fatalnie. Jeśli ktoś nie wierzy, może zadzwonić np. do przychodni przy ul. Soczi 1 na Mokotowie.

Po godzinie i dwudziestu minutach czekania oraz słuchania melodyjek, kiedy nasze połączenie będzie pierwsze w kolejce, zostajemy rozłączeni. W wersji optymistyczniej po godzinie i 30 minutach możemy usłyszeć: „Przepraszamy, czas oczekiwania jest zbyt długi. Prosimy zadzwonić później”.

Trudno to wszystko zrozumieć. Wystarczyłoby, żeby ktoś powiedział, że nie przyjmą nas, bo nie i już. A tak, tracimy kolejne godziny, wierząc w fikcję. W takiej sytuacji do głowy przychodzą różne myśli, m.in. taka, że przecież jest tam jakiś kierownik i nie jest możliwe, żeby nie wiedział, co dzieje się w podległej mu placówce. Oczywiście, w trakcie kolejnych prób na język cisną się słowa, które nie nadają się do zacytowania. Nasuwa się skojarzenie ze scenką w szatni z filmu „Miś” Stanisława Barei, w której kierownik szatni mówi: „Nie mamy pańskiego płaszcza i co pan nam zrobi?”.

Co, jeśli pacjent podejrzewający u siebie covid zechce zadzwonić? To samo, czyli nic. Nikogo to nie obchodzi. Może przyjechać i stanąć w kolejce do „kierowniczek rejestracji” i ubłagać je jakoś, żeby go łaskawie zapisały na wizytę za miesiąc lub półtora. To nie żarty. Taki termin usłyszałem, kiedy chciałem dostać e-receptę. To był i tak sukces, bo udało mi się po wielu próbach dodzwonić do pań „kierowniczek rejestracji”. Teraz, okazuje się to w ogóle niemożliwe. Pacjencie, radź sobie sam!

Jeśli tak ma wyglądać kontakt z lekarzem tzw. pierwszego kontaktu, to może on być ostatnim. Do czego to doprowadzi? Nie wiem. Wiem tylko, że sytuacja nie jest dobra. Jest źle i to najwyższy czas, by przyjrzeć się niektórym publicznym placówkom zdrowia. Potrzebna jest dokładna analiza tego, co w służbie zdrowia szwankuje. Tym bardziej, że nadal nie wiadomo, dlaczego mamy taką wysoką liczbę przypadków śmiertelnych przy spadającej liczbie zachorowań.

Wróć