Te słowa miały być szlagierem Dudy. One miały być cytowane. Miały ozdabiać nagłówki. I prawie takimi w Polsce na półtora dnia się stały. Na półtora, a nie na dzień, bo my przecież uwielbiamy autocelebrę. Nie kpię.
Cieszę się, że dwaj wspaniali ambasadorzy, Sznepf i Winid, pierwszy bardziej w sprawie nowojorskiej symbolicznej i zrównoważonej wobec Putina bliskości polskiego prezydenta do Baracka Obamy, drugi w kwestii zaprojektowania przebiegu obecności polskiego prezydenta w posiedzeniu Narodów Zjednoczonych, zrobili najlepszą swoją robotę. Przypuszczam, że to też ich prywatny hołd, złożony profesjonalizmowi. Daj Boże nam Polakom, aby następcy byli podobni. Ale i pan prezydent Andrzej Duda dobrze wypełnił swoje zadanie. Piszę, co myślę. Nie dla żadnej ukrytej potrzeby. Andrzej Duda pokazał się dobrze jako polski prezydent.
Bawią mnie peany prawicy. I zapewnienia pozostałych, że to była wielka robota. Zwyczajność nie powinna wprawiać nas w ekstazę. Wprawiając – świadczy o prowincjonalności. Pan prezydent Duda na to nie zasługuje. W Ameryce wystartował lepiej niż swego czasu mój dobry druh pan prezydent Bronisław Komorowski. Pamiętam jego opowieść o kobiecie, myśliwym i jeszcze jakieś tam bzdury. Zwijałem się wtedy w fotelu z zażenowania. Tu tego nie było. Przeciwnie. Duda trzymał gardę. Wyszedł z sukcesem. Ale bawią mnie, jak napisałem, peany. Szanujmy siebie. Polski prezydent nie robiący wstydu Polakom to powinna odtąd być zwyczajność. Ktoś ma inne zdanie?
Architektura lunchowego głównego stołu w ONZ była prosta, choć misterna. Obama niewątpliwie główna postać. Puste miejsce. Putin (nie wykluczam, że tam miał być tłumacz, dla zdjęcia wyszedł). Po prawej Obamy Japończyk. Chyba Japończyk. Azjata w każdym razie. Na pewno nie Chińczyk, bo Chińczyka w Nowym Jorku po prostu nie było. Za nim właśnie Duda. Oczywiście, nie było przy tym stole Poroszenki. Nie byłoby tego stołu, jeśliby on miałby przy nim usiąść. Na marginesie – to jest największy sukces polskiej dyplomacji. Ambasadora Winida. Misterna gra na wielu instrumentach. Jednym z nich była kolejność mówców na sesji ONZ. Tyle że ONZ został w rzeczywistości sprowadzony do roli klubu golfowego. Zwykłego miejsca towarzyskich spotkań. Na rozwiązania tam już nikt z liczących się nie liczy.
Kiedyś, w późnych latach siedemdziesiątych, robiłem badania wysokich kadr budownictwa. Jakiś przypadek. Wychodziło, iż wielkich dyrektorów łączy to, że oni wszyscy myśliwi. Myślałem zrazu: wszyscy zboczeni? Szybko jednak się okazało, że wszyscy racjonalni. Te ich polowania nie były ani na dzika, ani na sarnę, ani na kuropatwę w istocie. To były polowania, w tamtym systemie, na kontakt, na patrona, na ważne z politycznego punktu widzenia zadanie inwestycyjne.
To jest dzisiejsza ONZ. Ale dobrze, że nasz prezydent okazał się członkiem klubu. Lepiej to wygląda, niż jeśliby się nie okazał.