Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Nikt na świecie nie wie, co zawdzięczam Ewie...

16-02-2022 21:53 | Autor: Tadeusz Porębski
Z raportu o finansach miasta, opublikowanego w BIP, wynika, że dług m. st. Warszawy na koniec września 2020 r. wyniósł 3.8 mld zł i stanowił 21,03 proc. planowanych na rok 2020 dochodów ogółem. Z prognozy zadłużenia wynika, że najwyższa przewidywana kwota długu zostanie osiągnięta w 2025 roku i będzie wynosić… 9.9 mld zł. W sytuacji ciągłego zadłużenia Warszawy, a proces ten trwa od wielu lat i postępuje, powinien liczyć się dosłownie każdy grosz, który wpłynie do kasy miasta. Tak też sądzili państwo Celina i Zdzisław K., właściciele jednej z nieruchomości przy ul. Nowoursynowskiej na Ursynowie. Wzdłuż ich działki ciągnie się spłachetek ziemi, wąski pasek o łącznej powierzchni 126 mkw. będący własnością miasta. Jest to idealne WC dla okolicznych pasów, zaśmiecane ponadto puszkami i buteleczkami po „małpkach” zakupionych w pobliskim sklepie i na miejscu wypijanych.

Koszty sprzątania tego syfu ponosi dzielnica, więc państwo K. postanowili uwolnić w 2007 r. urząd od tego obowiązku i wystąpić z wnioskiem o nabycie owych 126 mkw. Planowali ich uporządkowanie i ucywilizowanie oraz sprawowanie nad nimi pieczy. Wydawało się, że nie będzie to zbyt kosztowne przedsięwzięcie, ponieważ urząd doniósł im w oficjalnym dokumencie, że „zbywana nieruchomość nie może stanowić samodzielnej działki budowlanej ze względu na swój kształt, powierzchnię oraz nieprzekraczalną linię zabudowy w odległości 3,5 metra od linii rozgraniczających ulicy…”. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że na tak małym, nieforemnym spłachetku nie można wybudować nawet przysłowiowej psiej budy. Logika podpowiada, że powinien on zostać przekazany każdemu chętnemu za symboliczną kwotę, bowiem potrzebny jest miastu niczym łysemu grzebień. Zysk dla miasta byłby zaś taki, że nie musiałoby sprzątać i dbać o wygląd swojej własności.

Logiki niestety brakuje nie tylko w decyzjach rządowych, ale także samorządowych. Odpowiedź urzędu na uprzejmą prośbę o sprzedaż 126 mkw. spowodowała, że państwu K. opadły szczęki. Dziadowską, nieforemną i do niczego nie nadającą się mini nieruchomość urząd wycenił na 76 860 złotych. Był to rok 2008, inflacja jeszcze nie galopowała, więc taka kwota robiła wrażenie. Państwo K. oczywiście zrezygnowali z zakupu. Nie uśmiechało im się płacić kilkadziesiąt tysięcy złotych za grunt, który w praktyce nie ma żadnej wartości rynkowej. Aliści kilka lat później właściciele przepisali swoją nieruchomość przy ul. Nowoursynowskiej na córkę, panią Zuzannę K. Kierując się poczuciem estetyki, operatywna kobieta po raz drugi postanowiła uwolnić miasto od czegoś, co jest mu zupełnie zbędne i tylko generuje koszty. Niewielkie, bo niewielkie, ale zawsze koszty.

Wystąpiła więc w 2021 r. do ursynowskiego urzędu z wnioskiem o zbycie na jej rzecz przedmiotowego spłachetka ziemi. Jak mi później powiedziała, była przygotowana na kilkanaście, w porywach dwadzieścia tysięcy złotych. Jest to młoda kobieta, która obywa się bez sztucznej szczęki. I całe szczęście, bo odpowiedź miasta może spowodować, że szczęka nie opada, ale wręcz może wypaść z jamy ustnej. Okazuje się, że wniosku nie rozpatrywano w urzędzie Ursynów, lecz w Biurze Mienia Miasta i Skarbu Państwa. Tam wyceniono 126 mkw. „niemogące stanowić samodzielnej działki budowlanej ze względu na swój kształt, powierzchnię, etc.”, na – uwaga, uwaga!!! – 232 tys. złotych! To dzisiaj koszt zakupu połowy niewielkiego dwupokojowego mieszkania w stanie surowym. Pod dokumentem podpisał się pan dyrektor Arkadiusz Kuranowski, który zaświadczył tym samym, że zgadza się z tak kuriozalną wyceną.

Końcówka dokumentu stanowi fantastyczny przykład twórczego myślenia stołecznych samorządowców: „Przedstawiając powyższe uprzejmie proszę o niezwłoczne zaakceptowanie warunków nabycia działki, co pozwoli na podjęcie dalszych czynności w celu przeznaczenia jej do sprzedaży”. W zamyśle dyrektora Kuranowskiego, pani Zuzanna K. miała odczytać dokument w następujący sposób: „Kobieto, nasza oferta to okazja, jaka już nigdy się nie powtórzy! Zamykaj oczy, wyciągaj kasę i szybko kupuj, bo zaraz może ustawić się kolejka chętnych i nici z tak lukratywnego biznesu!”. Kolejka nie ustawi się, ponieważ „przetarg został ograniczony do właścicieli dwóch działek sąsiadujących z przedmiotową nieruchomością”, z których jeden nie jest w ogóle zainteresowany jej nabyciem. Pani Zuzanna K. nie zamierza ani „niezwłocznie akceptować”, ani w ogóle akceptować czegokolwiek z radosnej twórczości dyrektora Kuranowskiego.

Sprawa nic niewartego nieużytku na Ursynowie, którego wycena ociera się o orbitę okołoziemską, przypomniała mi niedawną działalność reprywatyzacyjnej ośmiornicy. Wówczas miasto było wyjątkowo łaskawe i swoje najlepsze kąski oddawało za bezcen. W opisywanej przez nas w latach 2014 – 2018 sprawie reprywatyzacji wielorodzinnego budynku przy ul. Narbutta 60, miasto przyznało spadkobiercom byłego właściciela prawo użytkowania wieczystego do dwóch działek pod budynkiem. Ustalono czynsz symboliczny. Oddanie działek w użytkowanie wieczyste miało nastąpić z równoczesną sprzedażą 10 lokali mieszkalnych o łącznej powierzchni 466 mkw. będących własnością miasta. Wyceniono metr kwadratowy mieszkania w pierwszorzędnej lokalizacji na Starym Mokotowie, w budynku kompleksowo wyremontowanym na... 4 tysiące złotych. Na wolnym rynku ceny lokali w tym rejonie przekraczały wówczas 10 tysięcy złotych za mkw. Jak tamta wycena ma się do wyceny 126 mkw. nieużytku na Ursynowie? To samo miasto, ten sam urząd.

W 2015 r. umorzono dochodzenie w sprawie poświadczenia nieprawdy przez Waldemara Gieryszewskiego z mokotowskiej delegatury BGN. Gieryszewski stwierdził w urzędowym dokumencie, że "budynek przy ul. Narbutta 60 powstał przed 1945 r.", kiedy w rzeczywistości wybudowano go po wojnie i oddano do użytkowania w maju 1955 roku. To, czy budynek powstał przed wojną, czy po wojnie, miało kluczowe znaczenie. Jeśli organ wydający decyzję "zwrotową" przyjąłby datę przed 1945 r., to wtedy poza gruntem spadkobiercy byłego właściciela otrzymaliby GRATIS także budynek. W sytuacji, kiedy przyjęto by, że ten znakomicie zlokalizowany dom został wybudowany w 1955 r., a więc już po wojnie, spadkobiercy musieliby od miasta 10 mieszkań komunalnych WYKUPIĆ. Znacząca różnica.

Zawiadomiłem prokuraturę mokotowską o podejrzeniu dokonania przestępstwa urzędniczego przez Gieryszewskiego. Wszczęto dochodzenie, ale natychmiast je umorzono "wobec braku danych dostatecznie uzasadniających podejrzenie popełnienia czynu zabronionego". Omal nie zabiłem się własną pięścią. Jak to jest – ewidentnie "lewy" dokument urzędowy nie jest w naszym państwie dowodem "dostatecznie uzasadniającym PODEJRZENIE popełnienia czynu zabronionego"? To jaki jeszcze dowód należy przedstawić, by wzbudził w organach ścigania podejrzenie, że ktoś dopuścił się fałszerstwa? Zdecydowałem się wystąpić do pani Ewy Wrzosek, naonczas szefowej prokuratury rejonowej na Mokotowie, z wnioskiem o wzruszenie postanowienia o umorzeniu dochodzenia i podjęcie postępowania na nowo. Przedstawiłem stosowne argumenty i cierpliwie czekałem na jej stanowisko. Czekam do dzisiaj. Ewa Wrzosek to ta, która biadoli ostatnio, że przeniesiono ją karnie do Śremu i podsłuchiwano przy pomocy Pegasusa.

Kiedy w sierpniu 2016 r. prokurator Krystyna Perkowska z Prokuratury Okręgowej w Warszawie zaprosiła mnie do siebie na ul. Chocimską 2, powiedziała, że kiedy dokonała kontroli postępowań prowadzonych przez mokotowską prokuraturę w sprawie Narbutta 60, włosy zjeżyły się jej na głowie. Odmawiano wszczęcia postępowań BEZ PRZEPROWADZENIA JAKIEJKOLWIEK CZYNNOŚCI W SPRAWIE! Nie przesłuchano urzędnika, który spreparował i podpisał „fałszywkę”! Nie przyjęto ustnego zawiadomienia o przestępstwie!

Godne potępienia postępowanie organów ścigania z Mokotowa to osobna sprawa, którą przypominam na tzw. okoliczność. Natomiast zastanawiająca różnica w wycenie komunalnego majątku kiedyś i dzisiaj jest dla mnie nie do pojęcia. Ktoś chce kupić kawałek nieużytku i każą mu płacić za niego bajońskie pieniądze. Komuś innemu natomiast zaoferowali sprzedaż za bezcen 10 mieszkań w jednej z najlepszych lokalizacji stolicy państwa. Czy w moim rodzinnym mieście zapanuje kiedyś normalność?

Wróć