Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Nie przenoście nam Oaks do Wrocławia...

25-11-2015 21:30 | Autor: Tadeusz Porębski
Kolejny sezon wyścigów konnych mamy za sobą. Moim skromnym zdaniem był to kolejny krok do przodu, jaki zrobił powoli i mozolnie odbudowujący dawną świetność Służewiec. Cieszy systematycznie zwiększająca się frekwencja, a przede wszystkim zjawiający się na torze w coraz większej liczbie przedstawiciele młodego pokolenia.

Jestem zagorzałym fanem tej wspaniałej, wyjątkowo widowiskowej dyscypliny sportu. Bo choć wielu ludziom, w tym również wielu decydentom, Służewiec kojarzy się wyłącznie z hazardem, to prawda jest taka, że wyścigi konne były, są i zawsze będę sportem, w którym rywalizują ludzie i zwierzęta, a gonitwy to nie tylko obstawianie zakładów wzajemnych, lecz przede wszystkim selekcyjne próby dzielności koni.

A co do hazardu oraz związanych z nim wypaczeń, to w porównaniu na przykład z meczami piłki nożnej i tym wszystkim, co dzieje się w piłkarskim środowisku, wyścigi konne jawią się niczym niewinne niebieskookie niemowlę z grzechotką w rączce. W odróżnieniu od kopanej, gdzie korupcja i sprzedajność zawodników oraz sędziów są na porządku dziennym, wyścigi konne są stosunkowo czyste. Żadnemu polskiemu trenerowi czy jeźdźcowi nawet nie postawiono zarzutu nieuczciwości, nie mówiąc o procesie sądowym i karze więzienia. Rzecz jasna tor wyścigowy nie jest kryształowy, bo gdzie w grę wchodzi pieniądz, tam zawsze znajdzie się jakiś pryszcz łakomy na "lewy" zarobek, ale jest to u nas rzadkość i nikt nigdy nikomu nie udowodnił ustawiania gonitw.

Służewiec po latach nędzy i ubóstwa doczekał się możnego państwowego mecenasa w postaci Totalizatora Sportowego, zamożnej spółki skarbu państwa, która w 2008 r. przejęła zabytkowy obiekt w 30-letnią dzierżawę. Od tego momentu datuje się reaktywacja stołecznego hipodromu – modernizowana jest zrujnowana zabytkowa substancja, opanowany został chaos, a na torach zapanowała stabilizacja. W głębi duszy liczyłem, że organizatorzy gonitw na wrocławskim torze Partynice będą poważnym wsparciem w dążeniach do rozwoju wyścigów konnych w Polsce. Zawiodłem się srodze, podobnie jak wielu fanów tego sportu z Warszawy i pozostałych ośrodków wyścigowych na terenie kraju.

Na początek przekazano Partynicom organizację prestiżowej gonitwy Oaks (kat. A), w której ścigają się klacze rocznika derbowego. Niestety, tegoroczna wrocławska edycja tego wyścigu zakończyła się kompromitacją. Klacze przez 35 minut piekły się w lejącym się z nieba żarze, ponieważ obsługa nie potrafiła sprawnie załadować koni do maszyny startowej. Mimo ewidentnego falstartu starter puścił gonitwę, co mogło mieć wpływ na końcowy wynik. Dzień później decydenci z Partynic odtrąbili gigantyczny sukces organizacyjny, przypominający słynną propagandę sukcesu z epoki Gierka. "Warszawo, żegnaj na zawsze!", "Płacz, płacz, Warszawo!" – to nagłówki i podtytuły z wrocławskiej prasy. Rozentuzjazmowani chłopcy z Partynic zapomnieli o "kindersztubie" i niesieni na fali euforii, której powodów trudno dociec, pozwolili sobie na szyderstwa pod adresem stolicy, bredząc, że "odebranie Warszawie Oaks to tak jakbyśmy zabrali im Syrenkę i postawili ją u nas na Rynku". Nie będę komentował tego smutnego wydarzenia, oddam głos internaucie o nicku Pharlab, który w kapitalny sposób opisał wrocławską gonitwę Oaks.                

Spacerując w cieniu rozłożystych drzew na partynickim torze, napotkałem małego osiołka. Pogłaskałem miłe zwierzątko. W podzięce osiołek opowiedział mi taką oto historyjkę: Żar lał się z nieba niemiłosiernie. Przy okrągłym stole w pobliżu maszyny startowej biesiadowała grupka mężczyzn. Na stole królowały jaja na twardo i dzbany z kompotem rabarbarowym. – Patrzajta, ta ma fikusa na głowie! – odezwał się jeden z biesiadników, wskazując palcem damę w wymyślnym kapeluszu. – Jak w jakimś Askocie, kurna! – rzucił drugi, widać bardziej obyty w świecie. – Dajcie spokój, panowie – odezwał się Drugi Najważniejszy. – Nie potośmy tym bosym Antkom z warszawki Oaksa zakosili, żeby teraz gadać głupoty. Patrzajta, kunie pędzą ku nam jakieś! Mistrzu, chyba impreza się zaczyna.

Mistrz Ceremonii przełykał właśnie rabarbarowe fusy i aż zakrztusił się z wrażenia.

– Co!? Jak!? Jaka impreza!? Jakie konie!? Przez chwilę zapadła cisza. Na twarzach biesiadników pojawiła się konsternacja. - Nooo, znaczy się... ten cały Oaks –  niepewnie wykrztusił Drugi Najważniejszy memłając nerwowo w dłoniach białą chorągiewkę. Reszta w napięciu patrzyła na Mistrza. Ten gwałtownie zerwał się: - Oaks, właśnie! Nagle frasunek wykwitł mu na twarzy. - A tak w zasadzie, to niby co mamy teraz robić?

Znowu zapadła cisza. – Szefie, najsampierw po rozchodniaczku! - wykrzyknął jeden z biesiadników. Mistrz Ceremonii spojrzał na niego z uznaniem. – Noo, młodzież nam się wyrabia. Brawo, brawo i poleeewaj! – zakrzyknął zacierając ręce. Dzbany z kompotem rabarbarowym poszły w ruch. Drugi Najważniejszy otarł usta rękawem i dał hasło pozostałym: – No to zabieramy się do roboty. Trzeba te szkapy zapędzić do boksów. Na to odezwał się ogorzały młodzieniec, widać początkujący: – Ja przepraszam, Panowie Szefowie, ale... czy one nie mogą same wleźć do tych boksów? – zapytał nieśmiało. Wszyscy spojrzeli po sobie. – Eeej, młodyś ty i głupi. Myślisz prawidłowo, ale nie ma tak dobrze. Za coś nam tu płacą.

Rozpoczął się żmudny proces wprowadzania klaczy wyścigowych do maszyny startowej. W trakcie wykonywania tego zadania nie wiedzieć czemu otworzyły się drzwiczki startboksów i cztery klacze, myśląc że to początek gonitwy, ruszyły. Dwóch jeźdźców, myśląc zupełnie inaczej, spadło z nich. Dwóm pozostałym udało się wstrzymać gorącokrwiste zwierzęta. – O kurna – zafrasował się Mistrz Ceremonii. – Trzeba znowu dzwonić po policję, żeby szukali tych szkap po całym wrocku. – Szefie, nie jest tak źle. Może tym razem złapiemy je na torze. Klacze zostały w końcu schwytane i doprowadzone do maszyny startowej. Mimo że z nieba lał się żar, nikomu specjalnie się nie spieszyło.

Załadunek klaczy do boksów startowych trwał w sumie 35 minut. W momencie, gdy kolejny koń przestrzelił bramkę biesiadnicy mieli chwilę czasu na refleksję. Drugi Najważniejszy odezwał się: – Szefie, a czy to przypadkiem nie mamy 5, góra 10 minut na załadunek? Tak chyba mówi jakiś tam regulamin. Mistrz wzruszył ramionami: – Oj tam, oj tam. Ile jest klaczy? – Dziewięć. – Ile już czasu zapędzacie?

– Pół godziny. - No to sam widzisz, że wyrabiamy się, bo jest trzy i pół minuty na konia. To rekord jakiś, a ty narzekasz. Bierz te swoją chorągiewkę, idź naprzód i patrzaj jak ruszają, żeby siary jakiej nie było. – To może jeszcze po jednym rozchodniaczku? – zaproponował nieśmiało jeden z biesiadników.

Wypili szybciutko i rozeszli się na stanowiska. Drzwiczki otworzyły się z chrzęstem. Drugi Najważniejszy chciał zaprotestować, bo jedne z drzwiczek otworzyły się wcześniej od pozostałych. Niepewnie podniósł chorągiewkę, ale Mistrz Ceremonii krzyknął tubalnie: – Spieprzaj, chłopie, bo ci garaż z dupy zrobią! Drugi Najważniejszy uciekł z toru. Uczestnicy imprezy ponownie zebrali się wokół stołu. Mistrz rozlał resztki kompotu. – Panowie – powiedział z filuternym uśmiechem. – Swoje zrobiliśmy. – Mistrzu, ale czy tam aby nie było falstarta? – zamruczał niepewnie Drugi Najważniejszy. – Nie bądź taki hop do przodu – machnął ręką Mistrz. – Nie start jest ważny, a celownik. – Święte słowa, święte słowa... – zamruczeli zebrani. Dopili szybko i ruszyli w kierunku trybun.

Nie przenoście nam już nigdy Oaks do Wrocławia, błagam!

Wróć