Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Nie masz pana nad Orbána

27-01-2016 21:24 | Autor: Tadeusz Porębski
Polscy politycy nie mają tak twardego kręgosłupa jak premier Węgier Viktor Orbán. W połowie stycznia 2012 r. Komisja Europejska wszczęła postępowanie o naruszenie prawa UE. Oburzenie Brukseli wywołały m. in. zmiany w konstytucji i zarządzaniu bankiem centralnym oraz planowane na styczeń 2013 r. wprowadzenie na Węgrzech FTT (podatku od transakcji), który ma zmusić sektor finansowy do poniesienia części kosztów węgierskiego kryzysu finansowego. Rząd Węgier chciał, aby podatek objął wszystkie transakcje, w tym operacje prowadzone przez bank centralny.

Orbán tak odniósł się do warunków stawianych przez UE i MFW w sprawie pomocy finansowej dla jego kraju: „Lista żądań jest niezgodna z interesami naszego narodu. Nie zamierzamy przeprowadzać głębokich cięć budżetowych, zwłaszcza w szkolnictwie, opiece zdrowotnej i transporcie publicznym. Nie będziemy zmniejszać zasiłków rodzinnych, podwyższać podatku dochodowego i podatku od nieruchomości, zmniejszać emerytur, podnosić wieku emerytalnego". Za tak mocne słowa premierowi Węgier do dzisiaj nie spadł przysłowiowy włos z głowy, nikt też nie próbował nałożyć sankcji ekonomicznych na ten kraj.

Problem z tysiącami migrantów Orbán załatwił na swój, charakterystyczny dla niego, sposób. W lipcu 2015 r. służby doniosły mu, że tylko przez 6 miesięcy na Węgry nielegalnie przedostało się z Serbii ponad 75 tysięcy uchodźców. Premier Węgier nie jeździł do Brukseli pytać o pozwolenie. Wyszedł z prostego założenia – od zawsze nielegalne przekroczenie granicy jest przestępstwem, więc nie można biernie przypatrywać się jak nieskończona ilość uchodźców ordynarnie depcze obowiązujące prawo, tym bardziej, że ponad 60 procent z nich to emigranci ekonomiczni. Na liczącej 175 kilometrów węgiersko - serbskiej granicy powstał wysoki na cztery metry mur. Inwestycja pochłonęła ponad 21 milionów euro. Jajogłowi z Brukseli zawyli z oburzenia, zarzucając Orbánowi co tylko można było wymyślić. Ten był jednak nieugięty, wydał stosowne oświadczenie i przestał reagować nie tylko na zwykłe na połajanki, ale nawet na groźby. Dzisiaj nikt go już nie krytykuje. Ba, premier Węgier jest dyskretnie chwalony, że zdołał zastopować niekontrolowany przepływ ludzkiej masy przez granicę.

Pochwały wzmogły się, kiedy ostatnio ujawniono, że znany terrorysta Salah Abdeslam był we wrześniu w Budapeszcie i pod dworcem Keleti zwerbował spośród tysięcy koczujących tam migrantów dwóch bojowników, którzy 13 listopada wzięli udział w zamachach terrorystycznych w Paryżu. Orbán ma obecnie dodatkową ochronę, ponieważ istnieje uzasadniona obawa, że terroryści mogliby wziąć na nim odwet za prowadzoną przez węgierski rząd politykę antyimigracyjną. Kilka dni temu światowe media podały, że po raz szósty od czasu objęcia przez Orbána władzy nastąpi zmiana węgierskiej konstytucji. Do ustawy zasadniczej ma zostać wpisany artykuł o "stanie zagrożenia terrorystycznego". Ów wpis wiąże się z przyjęciem stosownych poprawek w ustawie o obronności kraju, które dadzą rządowi dodatkowe uprawnienia. W sytuacji zagrożenia atakiem terrorystycznym służby specjalne i policją otrzymają wsparcie wojska.

Viktor Orbán, podobnie jak Jarosław Kaczyński, niechętnym okiem patrzy na coraz dalej idące próby Brukseli zmierzające do ograniczania suwerenności państw byłego bloku sowieckiego, traktowanych w UE niczym ubogi krewny. Twardo sprzeciwia się groźbom, pohukiwaniom i połajankom płynącym do Budapesztu z Brukseli. Przedstawia zawsze ten sam argument: "Lista żądań jest niezgodna z interesami naszego narodu". W połowie lipca 2013 r. Węgry przed terminem spłaciły 750 mln euro pożyczki zaciągniętej przed socjalistów w Międzynarodowym Funduszu Walutowym i kategorycznie odmówiły korzystania z przyznanej temu państwu linii kredytowej w wysokości 20 mld euro.  Będąc jeszcze opozycji, Orbán postrzegał MFW jako źródło międzynarodowego ucisku, a tzw. programy ratunkowe jako działające w odwrotnym kierunku niż zamierzony. Kilka miesięcy później rząd węgierski uprzejmie podziękował MFW za pomoc i zamknął przedstawicielstwo Funduszu w Budapeszcie.

Agencja ratingowa Standard & Poor's natychmiast obłożyła Węgry swoją ekonomiczną klątwą, obniżając rating do poziomu „śmieciowego”. Uzasadnieniem były decyzje instytucjonalne rządu Orbána. Kilka dni temu ta sama agencja zmieniła rating polskiego długu z poziomu A minus do poziomu BBB plus. Uzasadnienie jest dęte. Wówczas liberalne media podniosły wrzask o rychłym bankructwie Węgier. Zamiast bankructwa węgierska gospodarka nieoczekiwanie zaczęła pędzić do przodu. W czerwcu 2013 r. przedstawiciele Audi, Volkswagena dokonali w towarzystwie Viktora Orbána uroczystego otwarcia nowego zakładu w Györ. Rocznie fabrykę  opuszcza 125.000 pojazdów. Tym samym zakład w Györ stał się największym producentem silników na świecie, których odbiorcami są wszystkie marki koncernu Volkswagen. Inwestycja pozwoliła na utworzenie 2100 nowych miejsc pracy. Dzisiaj załoga Audi Hungaria liczy ponad 9000 pracowników.

Stawianie weta rozpasanym i dążącym do zawładnięcia światową gospodarką instytucjom finansowym przynosi, jak się okazuje, korzyści. Wetowanie tego rodzaju zapędów jest nawet konieczne, bo dzisiaj bronią masowego rażenia wcale nie jest broń atomowa. Dzisiejsza broń masowego rażenia nosi nazwę SPEKULACJA. Ta broń potrafi niszczyć całe państwa, przykłady można mnożyć. Poza Węgrami pouczający jest także przykład małej Islandii, która w 2008 r. pogrążyła się w jednym z największych kryzysów gospodarczych w swojej historii.

Trzy tygodnie po bankructwie amerykańskiego banku Lehmann Brothers, co zapoczątkowało globalny kryzys gospodarczy, rząd Islandii ogłosił, że trzy tamtejsze banki Kaupthing, Glitnir i Landsbankinn są zadłużone w sumie na 85 mld dolarów i stały się niewypłacalne. Minęło zaledwie 5 lat, a kraj ten mocno stanął na nogi. Dynamika wzrostu islandzkiego PKB przedstawia się imponująco: w 2009 r. – 6,6 proc., w 2010 – 4 proc., w 2011 r.  + 3,1 proc., 2012 rok oszacowano na poziomie +2,8 proc., a w 2013 roku kraj powrócił do nadwyżki budżetowej, choć przed czterema laty deficyt budżetowy Islandii sięgał 13,5 proc. PKB.

Cud gospodarczy? Nic z tych rzeczy. Po prostu w walce z kryzysem Islandia zastosowała zupełnie inne narzędzia niż te, które proponowała Bruksela. Władze Islandii nie próbowały ratować banków. Trzy bankowe giganty, których skumulowane aktywa dziesięciokrotnie przewyższały PKB kraju, nie zostały dokapitalizowane. Zamiast faszerować pazernych bankierów publicznym groszem i zubażać w ten sposób społeczeństwo, zaczęto bezwzględnie ścigać winnych krachu finansowego, stawiając im prokuratorskie zarzuty. Same banki zostały zaś... znacjonalizowane. O tym w Polsce prawie się nie pisze, bo byłby to cios w samo serce potężnego lobby zwolenników wolnego rynku oraz masowego prywatyzowania wszystkiego, co państwowe. Rząd Islandii w 2013 r. ogłosił pomyślne zakończenie programu odbudowy gospodarczej, który publicznie pochwalił noblista z dziedziny ekonomii Paul Krugman, a nawet Międzynarodowy Fundusz Walutowy.

Wniosek? Polski rząd powinien robić swoje i współpracować z Brukselą na zasadzie: partnerstwo – tak, dyktat i straszenie np. obniżeniem ratingu – nie. Bierzmy przykład z Danii, gdzie tamtejszy parlament, nie oglądając się na krytykę ze strony Parlamentu Europejskiego, uchwalił prawo pozwalające m. in. na konfiskowanie osobom ubiegającym się o azyl wartościowych przedmiotów, co ma służyć współfinansowaniu ich pobytu w Danii. Jest to kolejny krok mający na celu zaostrzenie przepisów prawa azylowego i zastopowanie masowego napływu ekonomicznych migrantów.

Wróć