Na mundialu w Rosji w 2018 r. miało być bankowe wyjście z grupy i pozostanie w turnieju, skończyło się kompromitacją. Po porażce z Kolumbią (0:3) polskie ciamajdy spakowały się i odjechały do domu. To w sporcie może się zdarzyć, ale naszym piłkarzom zdarza się taśmowo. Mnie chodzi o reakcję polskich kibiców, charakterystyczną dla naszej nacji. „Polacy!!! Nic się nie stało!!! I tak do końca byliśmy z Wami! Ale może już za 4 lata, w oczekiwaniu na kolejne mistrzostwa świata…”. Jak to – nic się nie stało? Ponieśliśmy klęskę, a sprawców klęski klepiemy po plecach! To tak ma wyglądać nasza tożsamość narodowa? Potrafimy cieszyć się z klęski i usprawiedliwiać ją? Cztery lata później, na mundialu w Katarze, było trochę lepiej. Po bezbramkowym remisie z przeciętnym Meksykiem i pokonaniu słabiutkiej Arabii Saudyjskiej osiągnęliśmy wymarzoną 1/8 turnieju. To wszystko, na co było nas stać. I znów dziękczynne śpiewy oraz chóralne „Polacy!!! Nic się nie stało!!!”. Tak jakbyśmy osiągnęli nie wiem jaki sukces. Kolejna promocja bylejakości. W tym roku w Niemczech miała nastąpić pełna rehabilitacja. Faktycznie, w grupie eliminacyjnej uporaliśmy się z bardzo dobrą Mołdawią, choć w Kiszyniowie przerżnęliśmy 2:3, oraz z Wyspami Owczymi, wysoko notowanymi w rankingu FIFA. Po tych spektakularnych zwycięstwach dostąpiliśmy zaszczytu gry w barażach, gdzie pokonaliśmy znakomitą Estonię, a w meczu o wszystko kandydata do mistrzostwa świata Walię, po dogrywce w karnych 5:4.
Fakt pokonania w eliminacjach takich futbolowych potęg jak Mołdawia, Estonia, Walia, a przede wszystkim Wyspy Owcze, powodował, że kibole – przy wydatnej pomocy sfory „wybitnych” ekspertów od futbolu, produkujących się w każdej stacji telewizyjnej – znów uwierzyli, że można liczyć przynajmniej na półfinał. Gdyby byli istotami z wyobraźnią, potrafiącymi choć trochę analizować, wiedzieliby, że z wymienionymi wyżej „potęgami” poradziłby sobie zapewne nawet „Pelikan” Łowicz. Jednak zgodnie z tradycją wspólnymi siłami ponownie napompowano balon nadziei, który ponownie, również w zgodzie z tradycją, błyskawicznie został przekłuty. Jako pierwsza drużyna w turnieju wracamy do domu z podkulonymi ogonami i remis z koszmarnie słabą w tym dniu Francją niczego nie zmienia, ale w wielu kapuścianych głowach znów może pojawić się nadzieja. Natomiast do głów myślących powinna wreszcie dotrzeć smutna prawda, że kibicowanie polskim piłkarzom i noszenie na szyjach szalików w narodowych barwach, czy nakryć głowy na wzór błazna Stańczyka z obrazu Matejki, to żadna nobilitacja, lecz obciach i ściema.
Średnie miesięczne wynagrodzenie w Ekstraklasie oscyluje wokół 30-50 tysięcy złotych brutto, ale najlepsi – czyli najgorsi w Europie – inkasują miesięcznie 2-3 razy tyle. Marek Koźmiński, były prezes PZPN, wspomniał w programie „Pogadajmy o piłce”, emitowanym na kanale Meczyki.pl na YouTube, o ogromnym budżecie, jakim dysponuje PZPN. Z zebrań sprawozdawczych wynika, że na koncie federacji jest ponad 400 mln złotych. Koźmiński uważa, że środki te powinno się inwestować w szkolenie, ponieważ PZPN nie jest bankiem czy funduszem inwestycyjnym. „Dorwali się do tego niektórzy ludzie, którzy nie wiedzą, o co w tym wszystkim chodzi” – grzmiał były prezes PZPN. Co racja, to racja – diabeł tkwi w szczegółach, jak mawiają Szwajcarzy. Winnymi dziadowskiego, ciągle obniżającego się i dzisiaj wręcz żenującego poziomu polskiej piłki nożnej są wyłącznie działacze PZPN. Szkolenie, misiu, szkolenie! – wrzasnąłby klasyk. Jakie szkolenie, zdałoby się spytać? Archaiczne metody stosowane przez niedouków – dyletantów, to jest polskie szkolenie. Prawdziwi pasjonaci futbolu, pracujący na prowincji, niedojadają, bo wzrok działaczy PZPN tam nie sięga. Państwo pomaga, budując gdzie się da „Orliki”, a wypasieni faceci z PZPN tkwią w błogostanie.
Finał jest taki, że mamy tylko dwóch piłkarzy z europejskiej pierwszej ligi i jednego z drugiej ligi – Roberta Lewandowskiego, którego polscy „znawcy” futbolowej materii nie chcieli w kraju i międzynarodową karierę zrobił na Zachodzie, oraz Wojciecha Szczęsnego. Do drugoligowców zaliczam Piotra Zielińskiego z SSC Napoli (od tego sezonu w Inter Mediolan). Jest też jeden bardzo dobry zawodnik młodego pokolenia – Nicola Zalewski, który potwierdza tezę o wyjątkowo niskim poziomie szkolenia w Polsce. Ten zdolny chłopak wywodzi się bowiem spoza polskiego systemu, gdyż urodził się we Włoszech i zaczynał piłkarską edukację w szkółce USD Zagarolo, a potem szybko trafił do juniorskich zespołów AS Roma. Reszta narodowej drużyny to przeciętniacy, bądź zdeklarowane, starannie ufryzowane patałachy. Wiem co mówię, bo turnieje mistrzowskie oglądam nieprzerwanie od pierwszego transmitowanego w TVP, czyli od MŚ w Anglii w 1966 r., podobnie jak Ligę Mistrzów – poprzednio Puchar Europejskich Klubów Mistrzowskich. Inżynier Mamoń, jeden z bohaterów kultowego „Rejsu” Marka Piwowskiego, powiedziałby zapewne: „Wie pan, ja nie oglądam polskiej piłki nożnej, nudzi mnie to po prostu… Aż dziw, że nie biorą przykładu z zagranicy…”.
Nie potrzeba szukać przykładu dobrej trenerskiej i szkoleniowej roboty za granicą, wystarczy wziąć przykład z Polskiego Związku Piłki Siatkowej, którego działacze potrafili wprowadzić naszą drużynę narodową na siatkarski Olimp. Historia polskiej siatkówki i sukcesów naszej reprezentacji w tej dyscyplinie ma podobną historię jak historia futbolu. Koncepcja utworzenia piłkarskiej reprezentacji Polski pojawiła się w 1919 r., w tym samym roku pojawiły się też pierwsze wzmianki o siatkówce w Polsce. Pierwsze sukcesy także miały miejsce w tym samym czasie – trzecie miejsce na mistrzostwach świata piłkarzy w roku 1974 i w tym samym roku mistrzostwo świata siatkarzy, poparte mistrzostwem olimpijskim dwa lata później oraz kolejnymi pięcioma wicemistrzostwami Europy (1975 – 1983). W 1982 r. na mundialu w Hiszpanii piłkarze powtórzyli sukces sprzed ośmiu lat zwyciężając w meczu o trzecie miejsce Francję 3:2. Od tego momentu w obu dyscyplinach niewiele się liczyliśmy. Wielki powrót polskiej siatkówki na światowe szczyty zapewniły siatkarki sięgając po mistrzostwa Europy w latach 2003 i 2005. W 2006 r. lwi pazur pokazali siatkarze, którzy pod wodzą Raula Lozano wywalczyli srebrny medal mistrzostw świata w Japonii. Jego rodak Daniel Castellani poprowadził Polaków do mistrzostwa Europy w 2009 r., a Włoch Andrea Anastasi zapewnił polskiej siatkówce m.in. srebrny medal Pucharu Świata (2011) oraz złoty Ligi Światowej rok później. W 2014 r. Francuz Stephane Antiga zaprowadził Polaków na sam szczyt – w rozgrywanych w Polsce mistrzostwach świata nasza drużyna wywalczyła złoty medal. W roku 2018 pod wodzą Belga Vitala Heynena potwierdziliśmy najwyższą klasę, skutecznie broniąc mistrzowskiego tytułu w Bułgarii i we Włoszech. W tym czasie polski futbol ponosił kompromitujące porażki na każdym z ważnych turniejów.
PZPS odegrał wiodącą rolę w zwiększaniu popularności siatkówki i jej poziomu głównie poprzez docenienie znaczenia zaangażowania mediów i sponsorów oraz wprowadzenie za pośrednictwem zagranicznych trenerów nowoczesnego systemu szkolenia od samego dołu. Nasza dumna drużyna narodowa siatkarzy to m. in. efekt doskonałych wyników zespołów młodzieżowych, które trzykrotnie zdobyły mistrzostwo świata juniorów (1997, 2003, 2017) i dwukrotnie mistrzostwo Europy juniorów (1996 i 2016). Młodzi siatkarze zdobyli też podwójne (2005, 2015) mistrzostwo Europy oraz mistrzostwo świata (2015) kadetów. Czy wypasieni działacze PZPN raczą wreszcie dostrzec, w jaki sposób wchodzi się dzisiaj na sportowe szczyty?