Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Najpierw klimat retro, potem boskie metro

09-06-2021 21:36 | Autor: Katarzyna Nowińska
Z Michałem Myślińskim, rówieśnikiem Ursynowa o przeszłości dzielnicy.

KATARZYNA NOWIŃSKA: Z tego. co wiem, to od czwartego roku życia mieszka Pan na Ursynowie. Z jakiej dzielnicy przeprowadziła się tutaj na początku lat 80-tych Pana rodzina? Jak odebrał Pan wtedy tę zmianę miejsca zamieszkania?

MICHAŁ MYŚLIŃSKI: Od urodzenia aż do przeprowadzki na Ursynów mieszkałem wraz z rodzicami i siostrą w akademiku na osiedlu Przyjaźń, gdzie mój ojciec, pracownik naukowy Uniwersytetu Warszawskiego, otrzymał pokój. To była cudowna dzielnica, zielona i z mnóstwem miejsc do spacerowania. Cisza, spokój i poczucie bezpieczeństwa. Wszystko co najważniejsze było na miejscu: place zabaw, klub Karuzela nieopodal. Jednak warunki lokalowe tych stalinowskich baraków były wręcz spartańskie. W cztery osoby mieszkaliśmy w niewielkim pokój z przechodnią kuchnią. W sumie może 20 metrów kwadratowych. Wspólna łazienka na korytarzu, wspólna pralnia lokatorska. W którymś momencie Tata samodzielnie doprowadził do kuchni wodę i kanalizację, założył elektryczną termę na wodę, co w połączeniu ze zmywarką Predom, kupioną w jakimś sklepie GS, nieco podniosło standard lokalu.

Przeprowadzka na Ursynów do własnego trzypokojowego mieszkania z jasną kuchnią była zatem ogromną pozytywną zmianą. Do dziś pamiętam, a miałem może 3,5 roku, gdy z siostrą przyjechaliśmy po raz pierwszy do wykończonego mieszkania na Ursynowie i onieśmieleni tymi przestrzeniami, gładką, polakierowaną podłogą, wybraliśmy sobie najmniejszy, 9-metrowy pokój. Trudno było się nie cieszyć.

Jak wspomina Pan naszą dzielnicę z najwcześniejszych lat dzieciństwa?

Księżycowy krajobraz (śmiech). W promieniu kilkuset metrów nie rosło chyba ani jedno drzewo, ba nie było nawet trawy, tylko ubite klepisko lub błoto. Natomiast w okolicy naszego bloku był już wtedy otwarty warzywniak i sklep spożywczy, 1001 drobiazgów „Pstryk”, a nawet i optyk. To z pewnością stanowiło spory postęp w stosunku do tego, jak wyglądała infrastruktura usługowa na Ursynowie w momencie powstawania dzielnicy.

Okolica dawała też w sumie dużo możliwości relaksu i zabawy – spacery na terenach SGGW, w zimie sanki na kopie Cwila, w lecie kąpiele nad Smródką. Z inicjatywy mieszkańców udawało się też stopniowo oswoić przestrzeń wokoło. Mój ojciec samodzielnie posadził kilkanaście drzew, wiele krzewów, a nawet truskawki. Małym fiatem woził w bagażniku darń z Dolinki Służewieckiej, a potem podlewał ją wężem z drugiego piętra. Wielu naszych sąsiadów angażowało się w te prace zupełnie spontanicznie, z wewnętrznej potrzeby. Z czasem nasadzenia miały już bardziej zorganizowany, odgórny charakter. Wspaniale jest po latach obserwować efekty tych prac.

Pamiętam też dziecięce przyjemności – lody z automatu w barze „Zbych” i „Oczko”, galaretki i zapach kawy w „Metro Café”, sklep Baniochy (Igloopol) na Lachmana, gdzie w najtrudniejszych czasach były dostępne lody na patyku i napój Ptyś. Regularnie przyjeżdżało na Ursynów wesołe miasteczko i cyrk rozstawiające się m.in. w okolicy ulicy Herbsta. Wtedy dla dzieciaków atrakcją było nawet oglądanie zabawkowego moskwicza na pedały czy też nowego samochodu któregoś z sąsiadów, albo podziwianie widoku świata ze śmietnikowej altany (śmiech).

Czy to prawda, że dla najmłodszych dzieci największą atrakcją ursynowskich placów zabaw były tak zwane „domki indiańskie”, które pojawiły się w naszej dzielnicy pod koniec lat 70-tych, a wzorowane były na domkach wakacyjnych typu brda – drewniane ze spadzistym dachem aż do samej ziemi? Czy wie Pan co się później z nimi stało, bo przecież w końcu wszystkie zniknęły z Ursynowa?

Oczywiście, wszędzie stały takie same place zabaw – domki indiańskie, charakterystyczne stoliki i siedziska, które miały integrować mieszkańców, jakieś palisady i piaskownice. Z tego co pamiętam, były to jedyne wybudowane wtedy atrakcje dla dzieci, a przez to bardzo intensywnie eksploatowane. Przypomina mi się tutaj film „Skupisko” w reżyserii Józefa Gębskiego i komentarz jednego z wypowiadających się tam robotników: „Od tego są dzieci, żeby miały trochę zajęcia, jak zniszczy – ma zadowolenie. Przyjdzie następny i poprawi, od tego jesteśmy”. I tak chyba było – do któregoś momentu te place zabaw były naprawiane, potem prawdopodobnie nie było już czego i dla kogo ratować, bo struktura społeczna powoli się zmieniała, dzieci rosły, poszły do szkół średnich, a kolejnych makuchów rodziło się już znacznie mniej.

Największą, nieoczywistą atrakcją, którą pamiętam do dziś, była ogromna kałuża, wręcz zbiornik wodny o powierzchni chyba kilku tysięcy metrów kwadratowych, który znajdował się w 1982, może w 1983 roku, w okolicy dzisiejszego południowego wyjścia ze stacji metra Stokłosy. Przez dobry rok co odważniejsi pływali po nim tratwami, czyli gotowymi elementami dachów z pobliskiej budowy. Było jedno-dwa miejsca siedzące na kominie, reszta stojąca, a napęd na pych. Rejsy wycieczkowe, pirackie – do wyboru do koloru, ograniczała nas tylko wyobraźnia. Do dziś zresztą nie rozumiem, jak te elementy utrzymywały się na wodzie. Natomiast po latach usłyszałem teorię na temat pochodzenia tego zbiornika wodnego. Podobno był tam przez rok odkręcony hydrant. Brzmi niesamowicie!

Bardzo lubiłem jeździć po Ursynowie rowerem, gubić i odnajdywać się w osiedlowych uliczkach, z czasem zapuszczałem się coraz dalej na południe, nawet na Błonia Wilanowskie, powoli oswajałem tę okolicę. To wspaniałe wspomnienia.

38 lat temu, dokładnie 15 kwietnia 1983 roku na Ursynowie został wbity pierwszy stalowy pal pod budowę metra. Spory obszar terenu w okolicach ulicy Koncertowej i Wiolinowej zmienił się w wielki plac budowy. Jak Pan to wspomina? Czy jako dziecko bywał Pan w tych okolicach?

Budowę metra z jednej strony pamiętam jako wyczekiwaną, kawałek wielkiej historii rozgrywającej się tuż pod naszymi oknami. Wzbudzało to moją ogromną ciekawość, choć nie miałem nigdy odwagi, żeby wejść nielegalnie na teren budowy, a co dopiero schodzić pod ziemię. Odliczałem lata do otwarcia, długo łudziłem się, że na rozdanie świadectw w szkole podstawowej dojadę kolejką, niestety w 1992 roku, jak wiemy, metro wciąż gotowe nie było.

Z drugiej strony była to wielce uciążliwa budowa. W pierwszej fazie z powodu hałasu generowanego w trakcie palowania, a później przez wiele lat ze względu na przedzielenie dzielnicy na pół szerokim pasem budowy, co wymuszało uciążliwy objazd. Chyba z tego powodu do dziś nieco lepiej znam wschodnią część Ursynowa, niż zachodnią.

Jednak otwarcie metra wynagrodziło lata wyrzeczeń i oczekiwań. W tym czasie mieszkał z nami Szwajcar z genewskiego liceum, który przyjechał do Polski w ramach wymiany młodzieżowej. Czekaliśmy dobre 45 minut, żeby w ogóle wejść do pociągu, kiedy wreszcie się to udało, mieliśmy obaj świadomość przeżywania czegoś doniosłego. Kilka tygodni później kolega przesłał mi relację z otwarcia zamieszczoną we francuskojęzycznym genewskim dzienniku. Byłem wtedy bardzo dumny z mojej dzielnicy. W moim odczuciu przybliżało to Ursynów do świata, nie tylko w przenośni, ale i dosłownie, bo dojazd do liceum przy Placu Unii Lubelskiej skrócił się z 40-stu do 20-stu minut.

Czy wczesny Ursynów, utrwalony w Pana pamięci, bardzo przypomina ten przedstawiony w kultowych filmach Stanisława Barei?

Pamiętam, jak w drugiej połowie lat 80-tych zaśmiewaliśmy się całą rodziną przed telewizorem, oglądając serial „Alternatywy 4”. Wiele ukazanych sytuacji i spraw było prawdziwe: począwszy od wyglądu osiedla, plenery kręcone były przecież na Ursynowie, aż po rozliczne problemy dnia codziennego – notoryczne wyłączanie prądu lub jego zbyt niskie napięcie, kłopoty z ogrzewaniem czy dostawami ciepłej wody. Problemy z wodą były tak częste, że elektryczna terma z osiedla Przyjaźń została przez ojca ponownie zamontowana już na Ursynowie. Kiedy spadł deszcz, brodziliśmy w błocie, zaś auta na parkingu stały w wodzie po osie. Gdy się patrzy na to z dzisiejszej perspektywy, wyglądało to jak permanentna próba okiełznania żywiołów i materii. Intensywne relacje społeczne to również coś, co doskonale pamiętam, choć akurat, na szczęście, niewiele u nas było tarć takich jak we wspomnianym serialu.

Jak żyło się w latach 80-tych i 90-tych nastolatkom w naszej dzielnicy? Chyba nie za ciekawie? Wtedy nie było tu przecież ani żadnych fajnych parków, ani pubów czy kawiarni jak teraz, nie mówiąc już o klubach fitnessu, szkołach tańca czy jogi?

Moje wspomnienia są inne, niż dużej części ursynowskich rówieśników. Do żłobka chodziłem na Stare Miasto, do przedszkola uniwersyteckiego przy Karowej, do muzycznej szkoły podstawowej przy ulicy Miodowej. Ominęły mnie zatem wszelkie zalety i wady ursynowskiej edukacji, takie jak czekania na budowę przedszkola czy szkoły, a później nauka w tych nowoczesnych placówkach. A moje relacje rówieśnicze były ograniczone do dwóch sąsiadujących klatek bloku przy Bacewiczówny 2. Ponieważ te pierwsze lata na Ursynowie przypadały też na okres stanu wojennego i dużych ograniczeń w przemieszczaniu się, więc do momentu pójścia do szkoły te znajomości były bardzo intensywne. Był to blok zbudowany dla pracowników Uniwersytetu Warszawskiego (tylko w naszej klatce m.in. z wydziału biologii, pedagogiki, chemii i matematyki), rodzice bardzo szybko się zaprzyjaźnili z sąsiadami, a my z ich dziećmi. Niektóre z tych relacji towarzyskich trwają po dzień dzisiejszy.

Na basen jeździłem do Konstancina, na lekcje tenisa do Wilanowa, co w tamtych czasach niektórzy mogli uznać już za fanaberię. Natomiast trzeba pamiętać o jednym – z dzisiejszej perspektywy nasze oczekiwania wtedy były minimalne – wystarczył rower, piłka, kreda i dobra pogoda. Nic więcej nie było trzeba do pełni szczęścia!

Od 14 lat prowadzi Pan wraz ze swym kolegą dziennikarzem Maciejem Mazurem blog ursynow.org.pl Skąd wziął się pomysł na tę działalność? Co było inspiracją?

Pomysł narodził się dość naturalnie. W trakcie licznych rozmów z Maciejem zorientowaliśmy się, że zaczyna znikać coraz więcej elementów małej architektury – charakterystycznego wyposażenia placów zabaw, ławek, tablic informacyjnych. Nasza dzielnica staje się coraz bardziej nowoczesna i komfortowa, ale jednocześnie zaczynamy już zapominać, co na Ursynowie przeżyliśmy i jak to wszystko wyglądało na początku. Poza jednym forum internetowym nie było też żadnego miejsca, gdzie takie informacje byłyby zbierane. Dysponowaliśmy na początku kilkudziesięcioma slajdami, które w latach 70-tych i 80-tych zrobił mój ojciec, Adam Myśliński. Jednocześnie wierzyliśmy, że takich zdjęć musi być znacznie więcej. I wspomnień, bo choć na początku wydawało nam się, że wiemy sporo, to jednak pamięć ursynowskich mieszkańców nie tylko uzupełniła, ale i zmultiplikowała to, co my sami wiedzieliśmy o historii dzielnicy. Efekt przerósł nasze oczekiwania. Na bazie zebranych materiałów udało się nie tylko stworzyć obszerny serwis o historii dzielnicy, ale też wydać trzy książki. Dziś to Maciej prowadzi stronę, ja skupiam się na części wydawniczej naszej działalności.

A czy ma Pan jakieś ulubione zdjęcie Ursynowa z pierwszych lat istnienia naszej dzielnicy?

Jest takie zdjęcie, które mój tata zrobił z okna naszej kuchni w 1978 roku, z niewykończonego jeszcze bloku przy Bacewiczówny w stronę ulicy Jastrzębowskiego. Na zdjęciu tym widać czerwoniak, czyli charakterystyczny budynek przy Romera, ulicę Puławską i wyścigi. Ursynów nie prezentuje się na tym zdjęciu zbyt urodziwie, ale za to zdjęcie to świetnie pokazuje jaką drogę ta dzielnica i jej mieszkańcy przeszli przez ostatnie 40 lat.

Czy są jakieś miejsca na Ursynowie, które wciąż Pana zdaniem pozostają słabo odkryte przez mieszkańców, a z jakichś powodów zasługują na szczególną uwagę?

Pewnie takich nieodkrytych miejsc wiele już nie ma, więc powiem co lubię ja – wędrować pod skarpą, jeździć rowerem po Lesie Kabackim, a także spacerować zaciszną częścią Nowoursynowskiej. Lubię miejsca zadrzewione, gdzie można złapać oddech, z dala od hałasu. Czekam też na udostępnienie dla mieszkańców parku obok Fortu Służew, mam nadzieję, że kiedyś to nastąpi.

Co najbardziej chciałby Pan zmienić w naszej dzielnicy, jeśli w ogóle cokolwiek?

Sadziłbym drzewa, krzewy, a tam gdzie to możliwe, likwidował duże powierzchnie betonowe. Szczególnie w południowej części dzielnicy, gdzie obecnie mieszkam, jest jeszcze sporo do zrobienia. Być może, udałoby się obsadzić bluszczem więcej budynków. Zaś jako osoba zawodowo związana z kinem artystycznym – chciałbym, aby na Ursynowie powstało kino studyjne z ambitnym repertuarem, albo żeby choć jedną salę Multikina przeznaczono na takie filmy.

MICHAŁ MYŚLIŃSKI – rówieśnik Ursynowa i wielki pasjonat dzielnicy. W 1981 roku po przeprowadzce z Osiedla Przyjaźń zamieszkał z rodziną na Stokłosach, skąd w 2002 roku przeniósł się na Kabaty. Od 14 lat wraz ze swym kolegą dziennikarzem Maciejem Mazurem prowadzi blog ursynow.org.pl Jest też wydawcą wszystkich książek o Ursynowie sygnowanych przez ursynow.org.pl.

Wróć