Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Na czyją tacę ja płacę?

29-06-2022 21:32 | Autor: Tadeusz Porębski
Dzisiaj jest mi smutno, choć w głębi duszy jestem zadowolony. Smutno mi, bo właśnie rozstałem się z ursynowską służbą zdrowia, a konkretnie z przychodnią przy ul. Na Uboczu 5, gdzie leczyłem się przez ponad dwie dekady. W głębi duszy natomiast jestem zadowolony, ponieważ trafiłem do przychodni, która jest jak z obrazka. Chodzi o Przychodnię Rejonowo – Specjalistyczną przy ul. Szczęśliwickiej 36 na Ochocie. Moje pierwsze wrażenie po wizycie tam to przebłysk, gdzie ja byłem? W Berlinie? W Zurychu? Bo jak na Warszawę miałem do czynienia z wyjątkową lecznicą – sterylna czystość, błyskawiczna, sprawna i sympatyczna obsługa, możliwość szybkiego dodzwonienia się do rejestracji, lekarzy POZ trudno zliczyć (pięcioro z nich ma w grafiku codzienne wizyty domowe), no i aż siedmioro kardiologów, co akurat dla mnie jest niezwykle ważne. Na korytarzach automaty wydające numerki, pacjenci są w kolejności wywoływani przez głośniki, co zapobiega częstym w przychodniach lekarskich scysjom i kłótniom. Słowem – pełny Zachód. Słowem – można także w Polsce urządzić nowoczesną publiczną lecznicę w stylu zachodnim, trzeba tylko chcieć.

Tak było przez lata Na Uboczu 5, ale niestety już nie jest. Dopóki dyrektorem Samodzielnego Zespołu Publicznych Zakładów Lecznictwa Otwartego Warszawa – Ursynów była nieoceniona Grażyna Napierska, ursynowskie lecznice zaliczano do najlepszych w mieście. Pamiętam jak kilka lat temu na sesji ursynowskiej rady dzielnicy pojawił się Dariusz Hajdukiewicz, dyrektor Biura Polityki Zdrowotnej m. st. Warszawy, by oznajmić wszem i wobec, że ursynowski ZOZ nie ma sobie równych w Warszawie. Faktycznie, dyrektor Napierska wprowadziła ursynowską służbę zdrowia na wyżyny. Jej dziełem jest m. in. Dzienne Centrum Zabiegowe przy ul. Kajakowej 12, które zostało wybudowane w 2011 r. w ekspresowym tempie z 32 kloców ważących po 20-30 ton każdy.

Z rezygnacją z usług medycznych świadczonych w przychodni Na Uboczu 5 nosiłem się od 28 listopada ubiegłego roku. Próba dodzwonienia się tam w tym dniu w celu wyznaczenia wizyty u lekarza POZ zajęła mi bowiem tylko 2 godziny 5 minut i 47 sekund i zakończyła się fiaskiem. Początkowo automat informował mnie ogólnie, że jestem w kolejce i muszę czekać na połączenie z rejestracją. Mniej więcej po godzinie trzymania telefonu przy uchu usłyszałem, że jestem piąty w kolejce. Piąty w kolejce byłem bardzo długo, potem powoli czwarty, trzeci i drugi. Po godzinie i 40 minutach oczekiwania wreszcie usłyszałem, że jestem pierwszy. Pierwszy byłem przez około 10 minut, po czym odezwał się sygnał. Skoro słyszałem sygnał, telefon na drugim końcu kabla musiał dzwonić, chyba że został celowo wyciszony. Słuchałem sygnału przez mniej więcej 15 minut, po czym zostałem rozłączony. Straciłem ponad dwie godziny, które mógłbym spożytkować na pracę organiczną. Przełknąłem jakoś czarną polewkę. Dwa tygodnie temu zaczęło brakować mi stałych leków. Dzwonię po e-receptę. Niestety, już nie praktykujemy takiego rozwiązania, trzeba przyjść osobiście. Lecę więc osobiście. Owszem, tak, ale na wypisanie recepty mamy aż 9 dni.

Dzwoniąc w poniedziałek do przychodni na ul. Szczęśliwickiej, by zapisać na pierwszą wizytę do wybranej przeze mnie lekarki pierwszego kontaktu dr Aleksandry Chraibi – Fedorowicz, spodziewałem się terminu przynajmniej miesięcznego. Tak bywało w przychodni Na Uboczu. I co słyszę w słuchawce? „Proponuję środę o godz. 15.30”. „Którą środę, w lipcu?”. „Nie, 29 czerwca”. Zamurowało mnie. „Nie mogę, mam kilka spotkań”. „To może najbliższy czwartek, albo piątek, bądź poniedziałek”? Szczęka mi opadła: „Poniedziałek pasuje, ale po południu” – marudzę. „Czy godzina 13.45 panu odpowiada?”. A jakże, bardzo mi odpowiada. Pani z rejestracji zapisała mnie, potwierdziła jeszcze raz godzinę i rozłączyła się życząc mi dobrego dnia. No i co? Zatkało kakao? – jak skomentowałby sprawę pan Ferdynand Kiepski. Jak zobaczyłem automaty na korytarzach przychodni zaraz przyszła mi na myśl czeska służba zdrowia.

Po co szukać wzorców na Zachodzie, czy w dalekim Singapurze? Wystarczy pojechać kilkaset kilometrów na południe, by przekonać się, jak łatwo można zreformować niewydolną służbę zdrowia. Trzeba tylko wyobraźni, pomysłu, pieniędzy i przede wszystkim woli politycznej. Zamiast bić w Sejmie pianę i latami rzeźbić w gównie, należy zerknąć w kierunku Republiki Czeskiej i stamtąd wziąć sprawdzony wzorzec.

Czech wydaje się być mądrzejszy od Lecha, więc podpowiada mu, co trzeba zrobić, by system sterujący służbą zdrowia stał się wydolny, a pacjent został otoczony opieką i był zadowolony. Udający się do lekarza obywatel Republiki Czeskiej powyżej 18. roku życia płaci za wizytę 30 koron, czyli na nasze około 5 zł. Na korytarzu każdej czeskiej przychodni stoi automat. Wrzucasz 30 koron i udajesz się do wskazanego na wydruku pokoju, w którym oczekuje internista. Wrzucasz 90 koron, wybierasz specjalistę i pędzisz do konkretnego gabinetu, a specjalista już tam na ciebie czeka. Ważne jest to, że pieniądze wrzucane do automatu pozostają w przychodni.

Jak system wprowadzony w życie w Czechach w 2008 r. sprawdza się w praktyce? Już w pierwszym kwartale znacznie wzrosła liczba pacjentów, którzy zdecydowali się na kontynuowanie leczenia szpitalnego w domowych pieleszach. Korytarze przychodni zdrowia z dnia na dzień opustoszały. Za 90 koron (15 zł) Czech może wejść dzisiaj do lekarza specjalisty prosto z ulicy, bez potrzeby wyznaczania terminu. W Polsce też można wejść do specjalisty z ulicy, tyle że nie za 15, lecz za 250 złotych. Już rok po wprowadzeniu reformy państwo czeskie pozyskało do budżetu 1,8 mld koron (około 300 mln zł) z tytułu wizyt w przychodniach, natomiast 1,3 mld koron (około 216 mln zł) pacjenci zostawili w szpitalach. Przeciętny Czech zostawił w przychodniach zdrowia około 210 koron (35 zł) w skali roku, co odpowiada 7 wizytom.

Nasi sąsiedzi, podobnie jak my dzisiaj, borykali się przed laty z problemem braku lekarzy. Pod koniec 2010 r. aż 25 proc. z ogólnej liczby 3837 czeskich lekarzy złożyło wypowiedzenia z pracy z zachowaniem dwumiesięcznego okresu. Najwięcej wypowiedzeń złożono w najuboższych województwach: śląsko-morawskim oraz na Wysoczyźnie (80 proc.). Czeski lekarz zarabiał wówczas, w przeliczenia na polskie pieniądze, około 3680 zł brutto, a z dyżurami około 8000 zł brutto. Narastający konflikt rozwiązano po rocznych negocjacjach. Ostatecznie zdecydowano się na kompromis. W 2011 r. podniesiono medykom pensję o 5000 – 8000 koron (830 – 1330 zł). W 2012 r. o dalsze 10 proc., a rok później do poziomu trzykrotności ówczesnej średniej krajowej. Dane z Czeskiego Narodowego Instytutu Zdrowia za 2014 rok pokazują, że średnia miesięczna pensja lekarza to 55.068 – 61.393 koron, czyli 9.200 – 10.200 złotych za sam etat, bez dyżurów.

Bank Światowy podaje, że całkowite (prywatne i publiczne) wydatki na służbę zdrowia wyniosły w 2018 r. w Singapurze 4,6 proc. PKB. Dla porównania w USA wyniosły one 17,9 proc., w Niemczech 11,1 proc., w Szwajcarii 10,9 proc., w Wielkiej Brytanii 9,3 proc. a w Polsce 8,7 proc.

Jak Singapurczycy osiągnęli aż taki komfort w służbie zdrowia? Otóż w Singapurze jest najwyższy wśród krajów rozwiniętych odsetek finansowania służby zdrowia ze środków prywatnych, a najmniejszy z publicznych. Aż 69 proc. wszystkich kosztów finansują tam sami podatnicy. W USA jest to 54,1 proc., w Szwajcarii 34,6 proc., w Wielkiej Brytanii 17,3 proc., w Niemczech 24,1 proc., w Polsce 28,8 proc.

Podstawą systemu ochrony zdrowia w Singapurze jest to, że pacjenci płacą przynajmniej część kosztów za wizytę u lekarza. Taki model przyjęli w 2008 r. Czesi, wiedząc z praktyki, że darmowa służba zdrowia to fikcja. Żaden system tego nie wytrzyma, stając się z każdym kolejnym rokiem coraz większym worem bez dna. Skąd więc pozyskać kasę na zreformowanie niewydolnej polskiej służby zdrowia? Logika podpowiada, że nie da się jej uzdrowić bez obciążenia pacjentów symbolicznymi opłatami. Jednak kolejne ekipy rządzące państwem jak ognia boją się powiedzenia swoim obywatelom prawdy w oczy.

Każda ekipa boi się wrzasku "najbiedniejszych", którzy rzekomo mieliby najbardziej dostać po kieszeni. Ci "najbiedniejsi" potrafią jednak w każdą niedzielę położyć banknot "na tacy", bądź wspierać ojca – dyrektora zapisując mu w testamentach mieszkania. Ale kiedy państwo odważyłoby się na wprowadzenie symbolicznej 5-złotowej odpłatności za wizytę u lekarza internisty i 12 zł u specjalisty, podniósłby się lament pod niebiosa.

Wróć