Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

My się zimy nie boimy

30-11-2022 20:56 | Autor: Maciej Petruczenko
Ostatnie dni sprawiły, że niemal cała Polska choruje na KATAR. I mnie też ta choroba nie ominęła, ale i tak bardziej się przejmuję nie tym bliskowschodnim, przyprawiającym o palpitację serca, tylko zwykłym katarem, który może przybrać permanentny charakter, jeśli tej zimy rząd dobrego wujka Mateusza Morawieckiego dostatecznie mnie nie ogrzeje, gdy już wyłączy się gaz i prąd. Zresztą, nigdy nie zwracałem uwagi na to, jak mi cieknie z nosa, tylko na to, co mi cieknie spod pióra. Kiedyś tym narzędziem piśmienniczym była obsadka ze stalówką, potem wieczne pióro, długopis, klawiatura maszyny do pisania i wreszcie klawiatura komputera, zwłaszcza w podświetlanej wersji. Jeśli w domu zabraknie mi prądu, rzucę w kąt komputer i wrócę do obsadki, a może nawet do gęsiego pióra. Wierzę też, że w razie braku opału, bez szczególnej fatygi przyniosę sobie chrust z lasu i rozpalę domowe ognisko. Nawet nie próbuję więc narzekać na chłód, a w chałupie kazałem wywiesić pokrzepiające hasło: my się zimy nie boimy! Tak samo zresztą nie boimy się wzrostu cen za źródła energii, skoro rząd nas przed tym wzrostem skutecznie ochroni. I bynajmniej nie ulegam podszeptom wrażych sił, że jeśli rząd ma ściągać z nas pieniądze, to je naprawdę ściąga, a jeśli mówi, że nas ochroni, to on tylko mówi...

Gdy przed wielu laty typowy Polak na kresach był „ni pisaty, ni cytaty”, trudno mu było bić się o swoje prawa, nawet jeśli się jak najszczerzej do ucha księdza wyspowiadał. Teraz znacznie surowszym spowiednikiem dla obywatela RP jest naczelnik lokalnego urzędu skarbowego, zawsze niezadowolony z sum wpłaconych jako podatek. Bo też mało kto już naprawdę orientuje się, jak najróżniejsze podatki, dodatki, daniny, pity i kwity wyliczyć, rząd bowiem z parlamentem na spółkę praktycznie co tydzień serwuje nam finansowe łamigłówki. Lepiej dziś rzucić się pod pendolino albo pod bmw prezydenta, niż być biegłym księgowym. Zwłaszcza na szczeblu centralnym.

Osobiście nie mogę wyjść z podziwu dla premiera Morawieckiego i jego kompanii, bo w dziedzinie kreatywnej księgowości ten polityczny Dream Team osiągnął arcymistrzostwo świata. Im większa kasa wyprowadzana jest na najróżniejsze fundusze poza kontrolą parlamentu, tym bardziej nasila się miła dla ucha propaganda rządowa wokół pomocy dla obywateli, dotkniętych przez złe siły – ruskie, pruskie i tuskie. Źli ludzie powiadają wprawdzie, że Morawiecki kłamie, ale ja akurat mu wierzę. Bo jak już zapowie, że będzie ciężej, to ta przepowiednia się sprawdza. Ten wypraktykowany w banku zarządca naprawdę wie, co mówi. Choć pewnie nie zdaje sobie sprawy, że coraz bardziej przychodzi mu kroczyć śladami dawnych ekspertów gospodarczych z niezawodnej szkoły kremlowskiej.

W czasach stalinowskich przodownik pracy socjalistycznej Hilary Minc stał się otóż głównym dowódcą w „bitwie o handel”. W praktyce chodziło o to, że po niemal całkowitym dobiciu sektora prywatnego i spółdzielczego handel aż w 93 procentach został opanowany przez państwo. Tzw. prywaciarzy władza ludowa wytykała palcami, wskazując, jak ci krwiopijcy, na wsi kułacy, a w mieście spekulanci starają się oszwabić zdrowy trzon społeczeństwa do ostatniego grosza. Powoływano wtedy społeczne komisje kontroli cen, zaś „spekulantów” surowo karano. Zwłaszcza babiny sprzedające przy drogach marchewkę z pietruszką. A kto jeszcze pamięta wykładane w sklepach „książki życzeń i zażaleń” i umieszczane na sklepowych ścianach hasło: „Nasz klient, nasz pan!”. Tamten wspaniały okres zdominowania gospodarki przez ideologię i politykę jeszcze do niedawna wyraziście przypominano w kultowej restauracji „Lotos” przy ul. Belwederskiej wielkim napisem: „Za świeży napar kawy odpowiedzialna jest brygada pracy socjalistycznej numer pięć”. Jakież to były piękne czasy, nieporównywalne z dzisiejszym badziewiem, w którym człek za nic nie dojdzie, kto politycznie odpowiada za podawany mu napar. Choć gdyśmy z tego naparu niezadowoleni, to przecież wiadomo, że winnym i tej niedoróbki jest bez wątpienia Tusk.

Nie mam pojęcia, pod którym numerem występuje działająca w Alejach Ujazdowskich brygada pracy socjalistycznej naszego dobroczyńcy Mateusza, ale muszę przyznać, że jego wygłaszane w telewizji ewangelie rzucają po prostu naród na kolana. Sam już nie wiem, jak mam się świętemu Mateuszowi wywdzięczyć za tyle najróżniejszych tarcz, którymi mnie przed wszelkim złem tego świata osłania. A gdy przypomnę sobie, jak pięknie Mateusz tańczy pod rękę z najukochańszym Ojcem Rydzykiem, roztaczając świętości czar, to dochodzę do wniosku, że przy tym duecie odpada nawet najzręczniejszy afrykański czarownik.

Tymczasem jednak uświadamiam sobie, że my, warszawiacy, zanurzający się coraz bardziej w życie podziemne z uwagi na rozrastające się linie metra, przestaliśmy już zupełnie uważać, czy coś nam nie spadnie na głowę. Jeśli chodzi o mnie, zawsze instynktownie się schylam, przejeżdżając Aleją Krakowską koło lotniska albo Puławską w miejscu, gdzie schodzą do lądowania samoloty. Bo przecież któryś z nich może mnie zawadzić. Mało kto dziś pamięta, że spadający w 1987 na Las Kabacki Iljuszyn był już o włos od wylądowania na Puławskiej, niedaleko od inspektów Mysiadła, w które pewnego dnia wpadł niemający już paliwa samolot Amwaya.

Na nieco dalszym odcinku drogi w kierunku Góry Kalwarii omal nie zderzyłem się ze stadem spłoszonych koni, które nagle wybiegły z zagrody i przynajmniej wiem, że takie konie są stokroć groźniejsze dla kierowcy niż nawet najbardziej rozpędzeni hulajnogiści (a może hulajnożnicy?). To jednak wszystko zagrożenie w płaszczyźnie poziomej. A całkiem niedawno trzeba było obawiać się, czy przypadkiem nie nam spadną na łeb resztki chińskiego pojazdu kosmicznego – i to był dopiero hazard!

Ale od czasu, gdy w leżącej w pobliżu granicy z Ukrainą miejscowości Przewodów zbłąkana rakieta zabiła dwu pracowników suszarni, trzeba się obawiać spadnięcia kolejnych, niekoniecznie zbłąkanych rakiet. W tej sytuacji nie kryję podziwu dla odwagi prezesa Polski Jarosława Nowogrodzkiego, który zdecydował, że nie będzie Niemiec pluł nam w twarz i obrony przeciwrakietowej germanił. No i kazał ponoć neptkom z rządu i pałacu prezydenckiego odrzucić ofertę kanclerza RFN, proponującego natychmiastowe umieszczenie przy naszej wschodniej granicy posiadanych przez Niemców, wraz z wyszkoloną załogą, amerykańskich systemów antyrakietowych Patriot. Polskie Patrioty mają podobno być gotowe na początku 2024 roku. Czyżby chodziło to, żeby do tego czasu Putin nas wystrzelał?

Wróć