Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Mieć pałę i łeb zakuty – to za mało

10-03-2021 20:23 | Autor: Maciej Petruczenko
Profesorowie wykładający historię średniowiecza mawiali czasem żartobliwie, że rycerzem mógł być wtedy każdy, kto miał konia i łeb zakuty. Dziś w Polsce, a głównie w Warszawie, nader często rzucają się nam w oczy zwarte szeregi osobników, którzy – dla odmiany – mają pały i łby poniekąd zakute, jeśli tak można określić używane przez nich hełmy (kaski). I to oni tworzą nam krajobraz zbliżający Polskę do obecnej Białorusi. Zwłaszcza wtedy, gdy zajmują się osaczaniem kobiet, którym nie darowali nawet w dniu ich międzynarodowego święta, a które w 1918 – na mocy dekretu naczelnika państwa Józefa Pisudskiego – dostąpiły obywatelskiego równouprawnienia z mężczyznami, uzyskując takie same prawa wyborcze.

Taka mnie akurat naszła refleksja, którą po części wiążę z zamieszczonym na str 13 artykułem prof. Mariana Drozdowskiego, przypominającego krótki okres zgody narodowej po wojnie z bolszewikami, uchwalenie w 1921 demokratycznej Konstytucji Marcowej, popieranie wybitnych przedstawicieli inteligencji, a przede wszystkim – pracę pozytywistyczną polskich inżynierów, tworzących nowoczesną infrastrukturę kraju. Dźwigaliśmy się wtedy z okrutnego zacofania, spowodowanego nie tylko ciemiężeniem przez zaborców, lecz także przedłużającą się dominacją szlachetczyzny, czyli grupy uprzywilejowanych pasożytów, którzy utrwalali polski Ciemnogród – chociażby na Ukrainie.

No cóż, ów pamiętny, pozytywistyczny prąd, symbolizowany budową portu w Gdyni, a także stopniowym uprzemysłowianiem Polski – napotkał w pewnym momencie na opór politycznych siłaczy, którym autorytaryzm był milszy od demokratycznego działania. Wspaniały rozwój nauki i kultury – przy harmonijnej współpracy Polaków i Żydów – został przyhamowany poprzez jawny antysemityzm, którego nie zabrakło również na wyższych uczelniach. Z kolei niewygodnych politycznie obywateli zsyłało się do obozów karnych (oficjalnie – miejsc odosobnienia), najpierw w Twierdzy Brzeskiej, potem – w Berezie Kartuskiej, do której trafił między innymi czołowy publicysta, redaktor wileńskiego „Słowa” – Stanisław Cat-Mackiewicz.

Gdy niedawno władze dzisiejszej Polski zatrzymały adwokata Romana Giertycha, sytuacja z czasów Berezy wydała nam się niemal – wypisz, wymaluj – identyczna. Ludzie, z którymi jeszcze kilkanaście lat temu pozostawał on w politycznym aliansie, teraz najwyraźniej postanowili go obezwładnić od strony zawodowej. Tak to niedawny liberalizm współczesnej Polski zaczyna przybierać powoli autorytarną postać.

Gdy w restauracji „Sowa i przyjaciele”, wybuchła tzw. afera taśmowa, mająca skompromitować przedstawicieli rządzących naówczas partii, wysłannicy prokuratury wkroczyli do redakcji tygodnika „Wprost”, próbując wydrzeć materiały objęte tajemnicą dziennikarską. Pamiętam, że wtedy cały światek medialny, niezależnie od zapatrywań, stanął murem w obronie napastowanych. Dzisiaj takiej jedności nie sposób sobie wyobrazić. Zbyt wielka jest różnica finansowych interesów. Nic dziwnego więc, że publicysta prorządowego tygodnika określa treści najszerzej cytowanej za granicą polskiej gazety jako „sen wariata”, a jego polityczny idol twierdzi na tych samych łamach, że wiceprzewodnicząca Komisji Europejskiej Vera Jourova „opowiada farmazony”.

W pamięci Polaków pozostała tragedia, jaką było zamordowanie w grudniu 1922 pierwszego prezydenta RP Gabriela Narutowicza. Wiele lat później grupa cyników spróbowała zrobić polityczny interes na śmierci, jaką poniósł w wypadku lotniczym kolejny prezydent – Lech Kaczyński, który stracił życie pod Smoleńskiem wraz z 95 innymi osobami. Z dramatu tego uczyniono tragifarsę poprzez badania komisji pod kierownictwem lotniczego ignoranta Antoniego Macierewicza. Badania pochłonęły ciężkie miliony złotych, nie wnosząc nic nowego poza tym, że w trakcie wkładania pokawałkowanych zwłok ofiar do trumien pomylono niektóre części ciała. Owo „dochodzenie do prawdy o katastrofie¨ stało się za to inicjacją swoistej „religii smoleńskiej”i pozwoliło na stworzenie skutecznej trampoliny w wyborach do parlamentu. No i mamy efekty tego politycznego manewru: z konstytucyjnego trójpodziału władzy uczyniono cyrk, niezależnych sędziów usiłuje się zastraszyć dyscyplinarkami albo całkowicie odsuwa od rozpatrywania spraw.

Jako mieszkańcy Warszawy obserwujemy skutki obecnych rządów nie tylko przez pryzmat coraz częstszych policyjnych akcji, niemających nic wspólnego z poskramianiem przestępczości, uderzających natomiast w wolnych obywateli. Co gorsza jednak, stolica wraz z opłotkami – podobnie jak inne wielkie miasta, pozostające pod rządami opozycyjnych partii – została celowo pozbawiona dostępu do Funduszu Inwestycji Lokalnych. W związku z tym trzeba było od razu zrezygnować z rozbudowy Szpitala Bielańskiego i opóźnić zagospodarowanie Szpitala Południowego na Ursynowie. Dobrze, że w tym drugim wypadku rząd poniewczasie wyciągnął rękę (kasę) z pomocą wojewody, bo placówka ta okazała się bardzo potrzebna dla zwalczania koronawirusa.

Nowym powodem spięcia między rządem a samorządami niektórych województw jest podział pieniędzy unijnych na Regionalne Programy Operacyjne. Do dyspozycji jest 28 mld euro, z czego rząd dużo hojniej chce obdarować sprzyjające mu miasta i terytoria, a na wszelki wypadek zostawia sobie do późniejszego rozdziału niebagatelną kwotę 7 miliardów. Tym sposobem tworzy mechanizm kija i marchewki, chcąc zmusić nieposłuszne samorządy do uległości. Wiadomo, że na skutek takiej polityki na pewno ucierpi Warszawa, bo dawno już zapomniano o bohaterstwie jej mieszkańców w 1944 roku, o całkowitym zniszczeniu miasta przez niemieckiego okupanta i o nad wyraz szczytnym powojennym haśle: „Cały naród buduje swoją stolicę”. Dziś – dla czyjegoś partykularnego interesu – lepiej ją rujnować niż budować.

Wróć