Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Liczę na pomoc premiera...

10-02-2021 21:38 | Autor: Maciej Petruczenko
Dramat naszej sąsiadki, sławnej łyżwiarki Erwiny Ryś-Ferens.

MACIEJ PETRUCZENKO: Kiedyś pędziłaś na łyżwach jak błyskawica, zdobywałaś medale mistrzostw świata, walczyłaś w igrzyskach olimpijskich, a dziś coś u ciebie smutno na Arbuzowej...

ERWINA RYŚ-FERENS: Smutno – to jeszcze za mało powiedziane. Teraz mam taki czas, że często ani spać, ani nawet leżeć nie mogę. Nie jestem też w stanie stanąć na nogach. Ja, supersprawna dawniej sportsmenka muszę korzystać z wózka inwalidzkiego i pomocy całodobowej opiekunki. Drugi raz w życiu zaatakował mnie rak. Najpierw zabrał mi piersi, a teraz niemal kompletnie mnie unieruchomił, atakujac kości. Nie ma mowy o chodzeniu po domu ani o wychodzeniu na zewnątrz. Stopy mam – można powiedzieć – niemal całkiem niewładne, a ręce też już nie mają normalnej sprawności. Na domiar złego pojawił się problem ze wzrokiem, więc unikam dłuższego czytania, koncentrując się raczej na oglądaniu telewizji. Nogi puchną, ręce bolą, oczy już nie te. I co ja mam robić?

Kiedy się te twoje kłopoty ze zdrowiem zaczęły?

Blisko rok temu, na przełomie marca i kwietnia. Byłam na działce, ale gdy wsiadłam do samochodu, okazało się nagle, że nie mam czucia w stopach. Natychmiast zadzwoniłam do córki, żeby po mnie przyjechała. No i okazało się, że pojawiły się jakieś nowotworowe guzy kości, które paraliżują nerwowy układ obwodowy i jestem uziemiona. Brałam chemię, która ma oczywiście skutki uboczne – i tak się męczę od miesięcy. Dobrze chociaż, że z pomocą córki mogłam urządzić dom, a w szczególności łazienkę odpowiednio do moich obecnych potrzeb. Wynajmowanie opiekunki i masażysty zabiera całą moją emeryturę, a do tego dochodzi koszt leków. Całe szczęście, że środowisko sportowe urządziło zbiórkę pieniędzy i mnie wspomogło. Jestem ogromnie wdzięczna moim dobroczyńcom, a w szczególności Polskiemu Związkowi Łyżwiarstwa Szybkiego, Polskiemu Komitetowi Olimpijskiemu, Towarzystwu Olimpijczyków Polskich, PKN Orlen, mojej starszej koleżance z toru Helenie Pilejczykowej i całej młodzieży, która zorganizowała zbiórkę pieniędzy w serwisie „zrzutka.pl”. Martwię się jedynie tym, że na apel Polskiego Związku Łyżwiarstwa Szybkiego o pomoc dla mnie nie zareagował dotychczas pan premier Mateusz Morawiecki, który jest uprawniony do przyznania mi wyjątkowo stałego stypendium, przysługującego w zasadzie tylko medalistom olimpijskim.

Tym bardziej szanować wypada pełnych empatii ludzi sportu, którzy postanowili ci pomóc, tak jak pomogli ciężko kontuzjowanemu mistrzowi kolarstwa Ryszardowi Szurkowskiemu...

Ano właśnie! Ta ich pomoc dla Rysia była bardzo skuteczna. Ale kto mógł się spodziewać, że wszystko pójdzie na nic? Jego nagła śmierć po prostu mną wstrząsnęła. Przecież wyglądało na to, że po uszkodzeniu rdzenia kręgosłupa w wypadku kolarskim Rysiek zaczyna dochodzić do siebie. A tu masz – nagły koniec człowieka, gdy pojawił się rak. Coraz więcej osób z bliskich mi generacji odchodzi. To budzi we mnie pesymistyczny nastrój. Jestem ezoteryczką i tym bardziej zaczynam wierzyć w przeznaczenie. Jestem pewna, że każdemu jest z góry pisane, jak długo ma żyć i na to się nic nie poradzi. Dusza każdego ma jakiś plan i musi go precyzyjnie zrealizować.

Wróćmy zatem do przyjemniejszego tematu. Przypomnij początki swojej kariery sportowej. Kiedy po raz pierwszy założyłaś łyżwy?

Miałam wtedy cztery lata i byłam u dziadków w miejscowości Łapy na Białostocczyźnie. Łyżwy przykręcane do butów dostałam pod choinkę. Od razu poszłam na nich w pole, żeby przynajmniej pochodzić z tym prezentem pod stopami. Ale to nie znaczy, że się od razu zapaliłam do łyżwiarstwa. Nasz dom rodzinny w Elblągu sąsiadował ze stadionem i mój starszy brat – z uwagi na bliskość obiektu – zdecydował się na uprawianie łyżwiarstwa szybkiego, ja natomiast wolałam początkowo bawić się w gimnastykę. Z czasem jednak dałam się namówić również do łyżwiarskiego treningu pod kierunkiem Kazimierza Kalbarczyka. W tamtym czasie mieliśmy jeszcze lute zimy i wykorzystywało się elbląski basen, największy w Europie, w którym woda doskonale zamarzała i warunki do jazdy na panczenach były doskonałe. Jak widać, nie potrzebowaliśmy sztucznie lodzonego toru, który wiele lat później powstał na warszawskich Stegnach, nim zbudowano dwa następne takie obiekty w Sanoku i Tomaszowie Mazowieckim. Po tym elbląskim doświadczeniu polubiłam naturalny lód i zawsze najlepiej się czułam, jeżdżąc na przykład w Davos, gdzie otaczające tor trzymetrowe bandy ze śniegu, napromienione słońcem, stwarzały wprost bajkowy krajobraz. Dzisiejszy trening na zadaszonych torach już nie ma takiego klimatu i zamienia się w orkę, pozbawioną dawnego uroku.

Od momentu, gdy w roku 1960 na zimowych igrzyskach olimpijskich w Squaw Valley Elwira Seroczyńska zdobyła srebrny, a Helena Pilejczykowa brązowy medal w łyżwiarstwie szybkim, bardzo się zwiększyły nasze oczekiwania w tym sporcie. Tobie udało się potem sięgnąć po trofea mistrzostw świata, ale na olimpijskie podium nie wstąpiłaś ani razu...

Chyba nie muszę tłumaczyć, jak bardzo tego żałuję. Tym bardziej, że Seroczyńska i Pilejczykowa to także elblążanki, więc nie mogę się uważać za najlepszą łyżwiarkę w historii mojego rodzinnego miasta. Cztery razy startowałam w igrzyskach i za każdym razem medale były nie dla mnie. Ale cóż mogłam zrobić, skoro moimi głównymi rywalkami były jeżdżące na dopingu reprezentantki Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Po ostatnim łyżwiarskim występie olimpijskim w Calgary chciałam jeszcze – wzorem innych panczenistek – przestawić się na kolarstwo i wystartować w letnich igrzyskach w Seulu, ale ówcześni szefowie PZKol nie chcieli mi pomóc, powiedzieli, że baby to się nadają tylko do garów i moje starania spełzły na niczym. Wtedy było jeszce całkiem inne podejście do sportu. Gdy powiedziałam, że w kadrze panczenistek potrzebny byłby psycholog, to mnie wyśmiano. A teraz co? Nikt się nie dziwi, że nasza wzrastająca gwiazda tenisa Iga Świątek ma na stałe wsparcie psychologiczne. Panią Darię Abramowicz widzi się teraz na trybunach w Melbourne, jak towarzyszy Idze w Australian Open.

Czy żałujesz po latach, że dałaś się wciągnąć w wyczynowe uprawianie sportu?

Szczerze mówiąc, więcej w tym było męki niż przyjemności. Trening stawał się momentami katorgą. Zawodnik zamieniał się w maszynę, w automat, bo każdy dzień to był tylko trening, jedzenie i spanie. Nawet zdobywane medale nie dawały wystarczającej satysfakcji, ponieważ w ślad za tym nie szły jakiekolwiek gratyfikacje finansowe. Z łyżwiarstwa nie dało się utrzymać. Dlatego, żeby zarobić na mieszkanie, musiałam wykonywać pracę fizyczną w Szwecji.

Ale musiały być jakieś jaśniejsze momenty...

Niekiedy były. Największą radość przeżywałam dwa razy. Najpierw, gdy w uroczej Cortinie d'Ampezzo zostałam mistrzynią świata juniorek, a potem, gdy urodziła mi się córka.

Czy oglądasz transmisje sportowe w telewizji?

Oczywiście, najchętniej kolarstwo, bo przecież sama dużo jeździłam na rowerze.

W ostatnich dwudziestu latach udzielałaś się na forum społecznym. Nie udało ci się wprawdzie dostać do Sejmu, ale byłaś wielokrotnie radną Sejmiku Mazowieckiego. Czy tej aktywności ci teraz nie brakuje?

Oczywiście, że tak. Cóż mogę jednak poradzić, skoro jestem praktycznie unieruchomiona?

Jesteś rzeczywiście skazana na nieustanne przebywanie w domu, a przecież tegoroczny powrót prawdziwej zimy kusi, by pohasać na śniegu i lodzie...

Oj tak, bo ja przecież jeździłam nie tylko na panczenach, ale również na nartach. Tylko teraz to już, niestety, nie dla mnie.

 

ERWINA RYŚ-FERENS, ur. w 1955 roku w Elblągu; absolwentka elbląskiego Liceum Ogólnokształcącego im. Juliusza Słowackiego (1974) i warszawskiej AWF (1979). 76-krotna mistrzyni Polski w łyżwiarstwie szybkim; zawodniczka Olimpii Elbląg i Marymontu Warszawa, trenowana przez Kazimierza Kalbarczyka, Elwirę Seroczyńską i Krzysztofa Ferensa.

Igrzyska Olimpijskie: cztery starty – Innsbruck 1976, Lake Placid 1980, Sarajewo 1984, Calgary 1988. Wywalczyła trzy razy piątą lokatę: w 1980 na 3000 m; w 1984 – na 1500 m i w 1988 na 3000 m.

Mistrzostwa świata: 8 medali, w tym 2 srebrne (Heerenveen 1974 – na 1000 m; Assen 1975 – na 1500 m).

Mistrzostwa Europy: 3 brązowe medale.

Mistrzostwa świata juniorek: w 1974 (Cortina d'Ampezzo) zwyciężyła w wieloboju oraz na 1000 i 3000 m, będąc druga na 1500 m.

Była żoną Krzysztofa Ferensa, ma dwoje dzieci: Dianę (ur. 1982) i Jana Filipa (1990). Na niwie politycznej należała do Krajowej Partii Emerytów i Rencistów, a potem startowała w wyborach różnego szczebla (w tym do Sejmu i Parlamentu Europejskiego) z list SLD-UP, PSL, PiS i ponownie PSL.

Wróć