Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Łaska pańska na pstrym koniu jeździ...

19-01-2022 21:04 | Autor: Maciej Petruczenko
Nie wiem, czy niemiecki Żyd Heinrich Heine (1797 – 1856) miał rzeczywiście zdolność jasnowidzenia i sto kilkadziesiąt lat temu wiedział już, co zdarzy się w Polsce XXI wieku, ale to on właśnie podzielił się taką oto refleksją: „Dziwna rzecz! Cały czas łajdacy próbowali maskować swoje haniebne czyny za pomocą wierności religii, moralności i miłości do ojczyzny”. Ta refleksja Heinego może się odnosić na przykład do wielkiego finału sądowego, jaki uwieńczył właśnie długoletni proces w sprawie nieprawidłowości w postępowaniu niesławnej pamięci Komisji Majątkowej przy MSWiA. Miała ona przywrócić prawowitym właścicielom kościelnym dobra zabrane im przez państwo, które mieniło się Polską Ludową, a ulokowało się w pół drogi między socjalizmem a komunizmem. W praktyce Komisja działała bez jakiejkolwiek kontroli i jakby poza prawem, przekazując często jednostkom Kościoła w trybie „zastępczym” nieruchomości, które nigdy do niego nie należały – jak chociażby teren byłej zajezdni trolejbusowej w Piasecznie. Pazerni na dobra doczesne okazali się nie tylko wysocy przedstawiciele episkopatu i zwykli proboszczowie, lecz także najróżniejsi mnisi i mniszki, którzy chętnie zagarniali cudze majątki – nie z przeznaczeniem na chwałę bożą bynajmniej, tylko na własne potrzeby. Wspomniana zajezdnia, co do której miał racjonalne plany piaseczyński samorząd, została raz-dwa opylona przez obdarzonych nią zakonników i teraz prywatny właściciel buduje tam sobie co chce, niekoniecznie w publicznym interesie.

Nawiasem mówiąc, już nie wspomniana Komisja, jeno tknięta w pewnym momencie religijnym uwzniośleniem Rada Warszawy poszła kilkanaście lat temu na pozorną wymianę majątkową z Archidiecezją Warszawską i przekazała jej na własność mający rzeczywistą wartość zielony teren tradycyjnej agory Ursynowa – pod Kopą Cwila. Wprawdzie prezydentka stolicy Hanna Gronkiewicz-Waltz próbowała poniewczasie przywrócić dzielnicy pochopnie oddaną nieruchomość, ale – o ile wiem – do dzisiaj nic z tego nie wyszło.

Tak samo, jak nic w zasadzie nie wychodzi w zakresie odbudowy podupadłego sportu wyczynowego w Warszawie. Gdy w ostatnich latach urządzało się plebiscyt na najlepszych sportowców stolicy, nie bardzo było z kogo wybierać. W mieście brak dziś sportowych gwiazd. Do nielicznych wyjątków należą światowej klasy tenisistka Iga Świątek i wioślarka AZS AWF Agnieszka Kobus-Zawojska, która na Igrzyskach Olimpijskich w Tokio zdobyła srebrny medal w czwórce podwójnej. Można by również się cieszyć z tokijskiego srebra (w sztafecie 4 x 400 m) trenującej na obiektach AWF lekkoatletki Anny Kiełbasińskiej, ale ona akurat reprezentuje barwy SKLA Sopot. W skali krajowej honoru stolicy bronią w najwyższych ligach siatkarze Projektu (dawnego AZS Politechnika) i piłkarze Legii, choć obecnie legioniści więcej przysparzają miastu wstydu niż sławy...

Gdy niedawno była dobra okazja do przypomnienia, iż zasłużone niezmiernie wielosekcyjne kluby sportowe w Warszawie (Polonia, Marymont, Legia, AZS, Warszawianka, Sarmata) mają pond 100 lat, okazało się, że ich okres świetności już minął. Nie tylko dlatego, że nie potrafiły zmienić swojej formuły. Stolica pozwoliła bowiem na zaprzepaszczenie długoletniego dorobku – chociażby w lekkoatletyce. Nie pomogło też państwo, które zlikwidowało sportowy kompleks nominalnie policyjnego klubu Gwardia przy Racławickiej. Ratusz miejski od dawna nie patrzył łaskawym okiem na sport, który w konfrontacji z łasymi na korzystnie położone tereny deweloperami był po prostu bezsilny.

Przykładem tego jest w tej chwili Sarmata, w którego barwach rozkwitł przed wojną długodystansowy talent złotego medalisty Igrzysk Olimpijskich 1932 Janusza Kusocińskiego, a po wojnie klub mógł się poszczycić osiągnięciami pierwszego naszego zwycięzcy kolarskiego Wyścigu Pokoju – Stanisława Królaka i Elwiry Seroczyńskiej, w 1960 wicemistrzyni olimpijskiej w łyżwiarstwie szybkim. Od pewnego czasu Sarmata już tylko dogorywał, wypchnięty ze stadionu na Woli. Gdy upadł w 2015 roku jako Robotniczy Klub Sportowy (stowarzyszenie nieprowadzące działalności gospodarczej), zdołał się odrodzić w 2018 nadal jako RKS (zarejestrowany w Krajowym Rejestrze Sądowym) – za sprawą energicznego działacza Mirosława Skorupskiego. Teraz jednak słyszę, że miasto ostatecznie położyło na nim krzyżyk z powodu komplikacji prawnych, bo w papierach raz się pojawia RKS, innym razem zaś WKS (Wolski Klub Sportowy), a oba mają w nazwie słowo Sarmata. Co ciekawe, tak samo jest ze Skrą, która w wersji Robotniczego Klubu Sportowego jest podmiotem prawnym zadłużonym po uszy, choć wciąż kierowanym przez Krzysztofa Kaliszewskiego, do niedawna trenera najlepszej młociarki świata Anity Włodarczyk. Jednocześnie jednak działa bez przeszkód nowo założony Ochocki Klub Sportowy Skra, w którym skupia się rzeczywista działalność. Czy zatem Sarmacie urządzi się pogrzeb, czy pozwoli jeszcze – tak samo jak Skrze – dychać choć trochę i powrócić przynajmniej na główne boisko piłkarskie z bieżnią, bo deweloper budujący mieszkaniówkę przy Wolskiej 77 zobowiązał się do stworzenia w tym miejscu nowego obiektu sportowego?

W nierównej walce z lobby deweloperskim sportowcy stali i nadal stoją na z góry straconej pozycji, a w takiej samej sytuacji znalazł się interes publiczny w konfrontacji z umocowaną wprost perfidnie pod względem prawnym, a w 2011 rozwiązaną wreszcie (chwalić Boga!) Komisją Majątkową. Chociaż w następstwie jej posunięć szereg osób znalazło się na ławie oskarżonych, sama prokuratura – o dziwo – wniosła o ich... uniewinnienie, jak informuje „Gazeta Wyborcza”. Podobno takie polecenie „przyszło z góry”. Od razu przypominają się czasy PRL. A przecież „góra” powstrzymała również – jak informują media – prof. Jerzego Kosińskiego, fachowca od cyberbezpieczeństwa, jadącego już z Gdyni do Warszawy na posiedzenie senackiej komisji, badającej nadużycia związane z zakupem i stosowaniem elektronicznego systemu szpiegowskiego Pegasus. System zakupiono ponoć w Izraelu poprzez prywatną polską firmę, która następnie miała odsprzedać go z zyskiem na potrzeby Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Wszystko to pachnie ustawką aż na kilometr i przypomina obywatelom RP, że – jak powiedziała babcia Pawlakowa w komedii „Sami swoi”: sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie. Piszący w latach 60-tych ubiegłego wieku scenariusz „Samych swoich” Andrzej Mularczyk nie mógł się spodziewać, że już w XXI wieku w rolę babci Pawlakowej wcielą się tak poważne organy władzy jak prezydent RP i prokuratura. Wszak pełniący najwyższy urząd w państwie dżentelmen z Krakowa – po wyroku pierwszej instancji sądowej, wskazującym, że byłym funkcjonariuszom służb specjalnych, związanym z PiS politykom Mariuszowi Kamińskiemu i Maciejowi Wąsikowi należy się za łamanie prawa w latach 2006-2009 trzyletni pobyt za kratami – wspaniałomyślnie ich ułaskawił.

Ciekawe, jak się w przyszłości osądzi tych, co zaczęli inwigilować przeciwników politycznych atakującym telefony komórkowe szpiegowskim systemem Pegasus, którego operatorem jest podobno podmiot identyfikujący się jako Orzeł Biały...

Wróć