Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Krótka notka w wielkiej kwestii

06-04-2016 20:47 | Autor: Andrzej Celiński
Idzie o państwo i o Kościół. O prawo kobiety do swojego życia, do swojej własnej godności, do ciała, które jest jej. Niewiele się o tym mówi – o równości w człowieczeństwie. O prawie wyboru możliwie takim samym, jakie mają mężczyźni. Idzie też o to, czy żyjemy otwarci na dobro, czy ściśnięci smaganiem, że jesteśmy z definicji źli. Idzie o nas. Ale też o Kościół. Chce pomagać, czy jest jedynie dla siebie? To akurat istotne pytanie i na czasie. Idzie o to, czy nasze państwo, „nasze” czyli wszystkich obywateli, moje też – jest rzeczywiście wolne w stanowieniu prawa i czy Kościół nie szuka nie jemu przynależnej pozycji.

Nie jest przypadkiem, że Kościół (przepraszam, ale wciąż wyjaśnienia wymaga „wszystko” – również to, że „państwo” piszemy małą literką, więc i „kościół” niechaj się tak samo pisze), ten ściśle konfesyjny, ale też ludzie świeccy w kościele w prasie i od ołtarza najpierw stawiają w kwestii prawa aborcyjnego sprawę definicji. Kiedy jest człowiek? Idzie rzecz jasna o jego ochronę. Ale i o władzę. O nasze sumienia też. O życie w tym potocznym znaczeniu, perspektywę wielu dziesiątek przyszłych lat. Kobiety i mężczyzny. Więc i o różnice perspektyw, szans, możliwości, losu.

Oni twierdzą, że życie jest od momentu samego aktu. Pełnowartościowego dla nich. Inny akt, na przykład taki, w którym kwestia poczęcia w świetle wiedzy raczej nieaktualna, jest dla nich aktem wciąż jakoś niepełnowartościowym. Nie prowadzi do poczęcia. Aczkolwiek co odważniejsi zaczynają na szczęście widzieć, że akt spaja związek. W edukacji seksualnej (znów słowo nie z kościelnej planety, tam mówi się w kwestii „wychowania do życia w rodzinie”), jeśliby konsekwentnie prowadzić egzegezę tekstów polskich biskupów, w samej intencji aktu, jest dziecko. I tylko ono akt usprawiedliwia. Przecież są „śluby czystości” i mają one ściśle seksualny kontekst. Seks jest złem. Chyba, że prowadzi do poczęcia. Ale i wtedy jest czymś pomniejszym niż jego brak. Właśnie te śluby czystości. Nieskromna przyjemność.

Ciekawe, że miliony Polek i Polaków przyjmują tę rzecz bez mrugnięcia powiekami.

A potem jadą tam, gdzie z podejściem do tych spraw jest zdecydowanie lepiej, nie dostrzegając, że to lepiej ma swoje kulturowe korzenie. Nie bierze się znikąd. Nie z klimatu, linii brzegowej czy konfiguracji terenu, lecz z kultury. Ciekawe, jak często ci spośród nas, którzy wyjeżdżają i tam, na zachodzie, się zakorzeniają, tu dla nas, pozostających chcą czegoś, czego tam nie doświadczają. Ale to inny temat.

Wracam do seksu, do kobiety i mężczyzny, do kwestii równości, do prawa odnoszącego się do aborcji.

Edukacja seksualna. Kościół jest przeciw. Wciska oczy w piasek. Nie widzi i nie chce widzieć, że mężczyźni w swojej znaczącej większości i kobiety w podobnej mężczyznom w ich wieku większości, gdzieś już od trzynastego roku życia, jedni ciut wcześniej, inni ciut później (w umiarkowanie północnym klimacie) reagują na siebie wzajemnie nie tylko wzniośle rozprawiając na licznych swoich randkach o męce Chrystusa (chociaż wielu i dla niego ma czas), ale i zerkają na siebie jako na obiekty całkiem porywającego seksu. Nawet jeśli zielonego pojęcia nie mają jeszcze czym jakikolwiek, nawet najbardziej niewinny seks jest.

Ja pamiętam swoje lata dwunaste. Kiedy szczytem seksualnej aktywności było poprawienie szaliczka mej ukochanej. Polscy biskupi i znakomita większość polskich sejmistów, specjalnie tych z PiS-u, PSL i, niestety, z Platformy – mimo Internetu, Europy i wiedzy XXI wieku – wciąż tkwią w przeświadczeniu, że edukacja do życia, w tym do seksu, który to życie przecież wciąż odnawia, to coś niezwykle niestosownego. Są przeciw. Sygnalizuję. Przypominam. Nie rozwijam.

Wojna więc idzie najpierw o definicje. Kiedy dziecko? Kiedy człowiek? A kiedy zygota? Nie jestem biologiem. Jestem człowiekiem. Przypuszczam, że świat ludzi staje się lepszy, kiedy dzieci rodzą się z miłości. Myślę, że jakość naszego życia, relacji pomiędzy ludźmi, jakość życia ludzkości poza materialnym życia aspektem ściśle związana jest z tym, ile w tym życiu jest wolności wyboru, a ile przymusu.

Tzw. kompromis aborcyjny z 1993 roku nikogo w pełni nie zadowala. Ani tych, którzy widzą w nim niedopuszczalną ingerencję kościoła w prawo państwowe, ani tych, którzy hołdują przekonaniu, że każda kobieta – niezależnie od okoliczności – stworzona jest po to, by w przypadku możliwości zapłodnienia rzeczywiście zaszła w ciążę, przeszła ją i urodziła dziecko. Kompromis ma taką naturę, że mało kto ma to, czego by chciał. Ale dzięki kompromisom żyjemy. Jeśli prawo aborcyjne, takie jakie w Polsce mamy, sprawia już teraz, że jesteśmy krajem wyjątkowym na świecie, jak idzie o rygoryzm tego prawa (jest takich może krajów osiem, może dziesięć, w Europie jeden), to czy jest zastanawiania się nad potrzebą zwiększenia tego rygoryzmu?

Wróć