Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Komu bije dzwon...

07-10-2020 19:50 | Autor: Tadeusz Porębski
Co to w ogóle jest COVID-19? Jaka jest medyczna definicja tej choroby? Ludzie często mylą koronawirusa z COVID-19, choć nazwy te są ze sobą ściśle powiązane. Słyszę na przykład, że ktoś umarł na koronawirusa. Twierdzenie zupełnie błędne. Umiera się na COVID-19, czyli ciężką niewydolność układu oddechowego wywoływaną przez wirus SARS-CoV-2, patogen należący do rodziny koronawirusów. Przebieg zakażenia tym patogenem może być bezobjawowy, łagodny, ale też ciężki.

W ciężkim przebiegu może wywołać silne zapalenie płuc, które powoduje nieodwracalne zmiany i prowadzi nawet do śmierci. Dlatego najbardziej narażone są osoby cierpiące na przykład na przewlekłą obturacyjną chorobę płuc (POChP), która cechuje się m. in. rozwijającym się zmniejszeniem przepływu powietrza przez drogi oddechowe. Dolegliwość ta występuje zazwyczaj u osób po 40. roku życia, mających kliniczne objawy rozedmy płuc czy przewlekłego zapalenia oskrzeli. Tacy pacjenci – bez względu na wiek – muszą się strzec koronawirusa niczym bomby wodorowej, ponieważ jest dla nich śmiertelnie groźny.

Ciężki przebieg COVID-19 może dotknąć także diabetyków, szczególnie tych ze zdiagnozowaną cukrzycą typu 1, która bezwzględnie wymaga insulinoterapii. Trzecia grupa najbardziej narażonych to pacjenci z zastoinową niewydolnością serca, która powoduje objawy wywołane bezpośrednio przez zastój krwi w różnych narządach (np. duszność spowodowana zastojem w płucach, obrzęki kończyn dolnych, poszerzenie żył szyjnych, dławica). Statystyki, które zawsze mówią prawdę (o ile nie są sfałszowane), wykazują, że śmiertelnymi ofiarami COVID-19 są w ponad 90 proc. pacjenci z podanych wyżej trzech grup największego ryzyka. W czasie rozpętanej przez media paniki nie można jednak zapominać, że z kolei ponad 80 proc. populacji przechodzi zakażenie koronawirusem bezobjawowo, w ogóle nie zdając sobie sprawy z tego, iż jest jego nosicielami. Po prawie połowie roku covidowej histerii można postawić tezę, że osoby z normalnie funkcjonującym układem immunologicznym, nie cierpiące na żadne z przywołanych wyżej dolegliwości – są bezpieczne. Problem jedynie w tym, że mogą „sprzedawać” wirusa słabszym organizmom.

Obserwacja tego, co od pół roku się dzieje, skłania do postawienia kolejnej tezy: panującej pandemii nie da się opanować ani środkami farmakologicznymi, ani restrykcjami. Jest dzisiaj zbyt wielu zakażonych bezobjawowych, a ułatwienia komunikacyjne XXI wieku sprzyjają niekontrolowanemu rozprzestrzenianiu się wirusa. Może więc racja jest po stronie Szwedów oraz ich głównego epidemiologa Andersa Tegnella? W "Financial Times", brytyjskim dzienniku o elitarnym charakterze i międzynarodowym zasięgu, ukazała się analiza, pokazująca, jak szwedzki model walki z koronawirusem sprawdził się w tym kraju i jak decyzje Andersa Tegnella wpłynęły na postrzeganie szwedzkiej strategii przez inne państwa.

Według Tegnella obostrzenia wprowadzane na świecie są jak "używanie młotka do zabicia muchy". On i jego współpracownicy skupili się na zrównoważonym rozwoju, zakładając, że przez długi czas przyjdzie im walczyć z chorobą, dlatego trzeba skupić się na zbudowaniu odpowiednich systemów. Facet słusznie wywodzi, że nie można w nieskończoność zamykać i otwierać szkół, restauracji oraz innych miejsc, w których pracują ludzie. Strategia Tegnella wydaje się zdawać egzamin. W całej Europie z Francją, Wielką Brytanią i Hiszpanią na czele liczba zakażeń koronawirusem SARS-CoV-2 ponownie zaczęła rosnąć. Tymczasem w Szwecji utrzymuje się ona na stosunkowo niskim poziomie, choć śmiertelnych ofiar jest dużo więcej niż na przykład w Polsce, bo aż 5883. Należy jednak zaznaczyć, że ponad 70 proc. zgonów miało miejsce w okresie od końca marca do końca czerwca. Od tego czasu statystyki śmierci systematycznie spadają.

Ostatnie statystyki pokazują, iż w przeliczeniu na jednego mieszkańca jest w Szwecji o 90 proc. mniej zakażeń, niż miało to miejsce podczas szczytu w czerwcu. Szwecja ma też mniej zakażeń w przeliczeniu na mieszkańców niż Norwegia i Dania. Skandynawowie od początku pandemii mieli inną wizję walki z koronawirusem niż pozostałe kraje europejskie. Na początku marca podjęto decyzję o tym, by nie izolować się na podobieństwo reszty świata. Kawiarnie, bary, kluby były otwarte. Życie toczyło się swoim tempem z zaleceniami (a nie ustawowymi restrykcjami) dla obywateli. W ten sposób miała zostać zbudowana tak zwana zbiorowa odporność. Polega ona na tym, że musi się zakazić przynajmniej 60 proc. populacji. Większość będzie wówczas posiadała w organizmie przeciwciała, co uniemożliwi wirusowi jego dalsze rozprzestrzenianie się, gdyż zostaną przecięte drogi szerzenia się. Tegnell twierdzi, że tylko w ten sposób można szybko zastopować proces epidemiczny. Jednak dotychczas w Szwecji zakaziło jedynie około 15 proc. populacji, więc nie można jeszcze sprawdzić, jak mają się teorie Tegnella do rzeczywistości.

Podejście do walki z epidemią w Szwecji związane jest w dużej mierze z nietypowym dla innych krajów zarządzaniem w państwie. To nie politycy podejmują tam ważne decyzje, lecz szwedzkie agencje, które nie są związane z żadnym partyjnym ugrupowaniem. Dzięki temu decyzje podejmowane są przez ludzi kompetentnych na podstawie najlepszej dostępnej wiedzy. W praktyce oznacza to, że szwedzka agencja zdrowia publicznego miała decydujący głos w sprawie ustalenia strategii walki z COVID-19, a rząd przyjął założenia strategii bez zadawania zbędnych pytań. W naszym kraju jest to nie do pomyślenia.

Na początku pandemii Tegnell był oskarżany o to, że brak blokady spowodowany jest chęcią osiągnięcia przez społeczeństwo odporności zbiorowej. I tu niespodzianka, bo epidemiolog wielokrotnie temu zaprzeczał, powtarzając, że odporność części populacji jest jedynie skutkiem ubocznym polityki prowadzonej w walce z koronawirusem. Przyznał jednak, że odporność może powodować spadek liczby zakażeń w Szwecji. Broniąca się przed drugą falą koronawirusa Europa zaczyna więc coraz uważniej śledzić sytuację w Skandynawii. Rządy państw zachodnich zaczynają coraz baczniej wsłuchiwać się w głos Andersa Tegnella, który przyznaje, że w ostatnich tygodniach w Szwecji – podobnie jak w całej Europie – sytuacja pogarsza się, ale wzrost nowych zakażeń w tym kraju nie jest szybki, ani dramatyczny.

Co jest na rzeczy, że w Polsce tak drastycznie rośnie liczba zakażonych koronawirusem? Moim skromnym zdaniem, ona wcale nie rośnie, lecz od wielu miesięcy utrzymuje się na poziomie 2-3 tysięcy. Po prostu w wyniku wyborczych gierek przeprowadzano tylko do 9 tysięcy testów na dobę i wyłapywano zaledwie kilkuset zakażonych (od 5 do 10 proc. przebadanych). Kiedy dzisiaj wykonuje się 25 tysięcy testów – 10 proc. oznacza 2,5 tysiąca zakażonych. To cała tajemnica „drugiej fali pandemii”. Media znów mają pożywkę, by straszyć obywateli „wielkim niebezpieczeństwem niosącym ze sobą nawet śmierć”. Gówno prawda. Umierają wyłącznie ludzie schorowani z ciężką niewydolnością układu oddechowego, ciężką cukrzycą i ciężkimi schorzeniami kardiologicznymi. To wyłącznie oni powinni się izolować – dla swojego dobra.

Przypomina mi się rozmowa, jaką prowadziłem kiedyś przy wódce z moim kumplem kardiologiem. Mówię mu: „Wiesz, zmarł wczoraj mój dobry koleżka. Chłop jak dąb, zdrowy jak tur, ledwie 57 lat. Błyskawicznie się zawinął. Kto by pomyślał…”. O on na to: „Wbij sobie do swojego tępego łba, że zdrowi ludzie nie umierają. Rozumiesz? Musiał być chory, ale zlekceważył sygnały dawane przez organizm”. Nie obraziłem się za ten „tępy łeb”, bo powiedział mi szczerą prawdę.

Wróć