Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Kogo boli krach na roli...

12-04-2023 20:07 | Autor: Maciej Petruczenko
Wszystko w naszym kraju byłoby w jak najlepszym porządku, gdyby nie opozycja, rzucająca prezesowi Polski i jego kompanii, a zwłaszcza dyżurnym pretorianom, kłody pod nogi i gdyby nie agresywna Unia Europejska, do której prezes – jak sam twierdzi – już w zasadzie stracił cierpliwość. Unia to krnąbrna uczennica. Za nic nie chce słuchać prezesa, który wprawdzie prawie nie bywa za granicą, ale i tak doskonale wie, co w europejskiej i światowej trawie piszczy. Jak to doktor nauk.

Jacyś amerykańscy idioci usiłują na przykład nie tylko latać na Księżyc, ale wręcz go zawłaszczyć, jakby nie zauważyli, że trudno o prawo własności w stosunku do jedynego naturalnego satelity Ziemi. Wszak prezes i jego brat bliźniak ukradli tego satelitę (Polak potrafi!) jeszcze wtedy, gdy Neilowi Armstrongowi i Edwinowi Buzzowi Aldrinowi nawet się nie śniło, że wylądują w 1969 roku na „Srebrnym Globie”.

Gdyby będąc w Warszawie na zaproszenie ambasady USA i goszcząc w restauracji Baszta w Pyrach, zadzwonili chociaż do przyszłego prezesa Polski, może wygarnąłby im całą prawdę i wytłumaczył, że ze względów praktycznych i prawnych ich podróż statkiem Apollo 11 na zawłaszczony już przez zasiedzenie przez braci K. teren była li tylko stratą czasu. Pewnie jednak nie umieli znaleźć odpowiedniego numeru w książce telefonicznej.

Bardzo możliwe, że prezes ocenił misję Apollo 11 jako jeszcze jeden wygłup twórcy „Playboya” Hugh Hefnera, który w 1953 odważył się na opublikowanie nagich zdjęć Maryi Monroe, a potem Janki Mansfield, za co jak najsłuszniej był ścigany w Stanach Zjednoczonych przez wymiar sprawiedliwości. Mógł tylko tłumaczyć, że znany w całym świecie Apollo wszędzie prezentuje się z całkowicie odsłoniętym narzędziem gwałtu (nosi je zawsze przy sobie), więc kogoś płci odmiennej trzeba było dobrać mu do towarzystwa, bo dodanie osobnika rodzaju męskiego wywołałoby tylko niepotrzebne plotki...

Niestety, upłynęły dziesiątki lat od tamtych ponurych wydarzeń, a ja sam, kierując się codziennie do redakcji „Przeglądu Sportowego”, musiałem, mimo zakrywania oczu, z najwyższym trudem znosić widok na wpół roznegliżowanych dziewcząt, jadących ze mną windą w pięknie odrestaurowanym, zabytkowym budynku przy Wilczej 50/52, gdzie czekał na nie wraz z fotoreporterami kierujący polskim miesięcznikiem „Playboy” Marcin Meller. Męka, jaką przeżywałem, widząc tłoczące się w ciasnej windzie i nadające się wyłącznie do natychmiastowej spowiedzi z pokutą niewiasty, była czymś strasznym, wywołującym u mnie niepowetowane szkody moralne, za które jednak – w imię miłości bliźniego – nie zamierzam pozwać Mellera do sądu. Niech mu tam... Tym bardziej, że polską redakcję rozpustnego „Playboya” w końcu diabli wzięli, bo wyuzdane zdjęcia raniły nawet ich poczucie przyzwoitości.

Tymczasem jednak – bynajmniej nie erotyczne bezeceństwa, lecz walka o chleb znalazła się w centrum zainteresowania opinii publicznej w Polsce, gdy okazało się, że nasz rząd tak dopilnował transferu ukraińskiego zboża, eksportowanego przez polskie terytorium na potrzeby innych państw, zwłaszcza afrykańskich, że owo zboże rozładowywano po drodze i sprzedawano po bardzo niskiej cenie tutejszym i nietutejszym klientom. W tej sytuacji polscy rolnicy znaleźli się w matni ze swoimi plonami, zmagazynowanymi zgodnie z sugestią ministra rolnictwa i... rozwoju wsi (dobry żart) Henryka Kowalczyka (później sprzedacie je drożej). Znany od lat idiom (płacić jak za zboże) przestał w tych warunkach być aktualny. No bo kto będzie chciał kupić polską pszenicę czy owies po wysokiej cenie, skoro już je nabył jako ukraińską taniochę?

Specjaliści zastanawiają się teraz, jak wobec tego opróżnić magazyny z zeszłorocznym zbożem dla plonów z tegorocznych żniw, a przede wszystkim, jak je sprzedać za granicę, skoro porty polskie nie są w stanie przyjąć tych ilości, jakie już zmagazynowano. Premier Mateusz Morawiecki, w asyście prezydenta Andrzeja Dudy, rozwiązał na razie jedynie problem zatrudnienia dotychczasowego ministra, który osobiście nabroił w zbożowej (i nie tylko tej) kwestii. Kowalczyk zdecydował się ustąpić dla dobra ojczyzny z funkcji szefa resortu, ale pozwolono mu zachować funkcję wicepremiera, bo choć zawalił ze zbożem (jego zdaniem zawaliła Unia), to przecież nie za to go cenimy... Jakiś uboczny interes przeważył nad interesem państwa i jego obywateli. Przekonujemy się atoli, że przy obecnej polityce władz przede wszystkim człowiek, a nie jakaś machina gospodarcza się liczy. I dlatego armia polskich rolników nie ma kasy, a Kowalczyk ma nadal dobrze płatną robotę. Bo ona mu się po prostu należy – zgodziłaby się z pewnością w tej materii niedawna premier Beata Szydło. No cóż, mamy jeszcze jeden dowód, że powróciły dobre czasy nomenklatury. Jak ktoś ma legitymację właściwej partii, a w tym wypadku chodzi o Prawo i Sprawiedliwość, to nikt go z posady nie wyleje. Co najwyżej zmienią mu kompetencje, czyli przeniosą do innej parafii (wypróbowany mechanizm).

Następca Kowalczyka na stołku ministerialnym miał od ręki rozwiązać rolniczy węzeł gordyjski, ale proponuje rolnikom, żeby wspólnie z nim pokombinowali, co z tym zrobić, zapewniając, że ma jak najlepsze chęci. Wydaje się, że jedynym wyjściem jest powtórzenie rozwiązania, opisanego w książce Tadeusza Dołęgi-Mostowicza pt. „Kariera Nikodema Dyzmy”. Dyzmie podpowiedział je sprytny lobbysta, proponując zmagazynowanie zboża w zamian za wręczenie rolnikom obligacji skarbowych, z którymi zrobi się potem, co się zechce. Żeby temu posunięciu dodać powagi, utworzono Bank Zbożowy z Dyzmą (w filmie gra go Roman Wilhelmi) jako prezesem. Pan prezes zaś, jako bezkompromisowy człowiek silnej ręki zawsze mógł powiedzieć tym, którzy czegoś żądali, jak to powiedział w cyrku po walce zapaśników: a gówno!

Wróć