Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Kamienie zaczęły się toczyć 55 lat temu...

05-04-2017 22:39 | Autor: Tadeusz Porębski
Właśnie mija 55 lat, czyli ponad pół wieku, od wydarzenia epokowego. Zaowocowało ono bowiem powstaniem najsłynniejszego zespołu rockowego w dziejach świata, który koncertuje do dnia dzisiejszego.

Na początku kwietnia 1962 roku w podlondyńskim Ealing, w pomieszczeniu na zapleczu piekarni szumnie nazywanym klubem jazzowym, dwóch młodzieńców wysłuchało koncertu zespołu The Blues Incorporated, pierwszej w historii formacji bluesowej złożonej wyłącznie z białych muzyków. Młodzieńcami tymi byli Michael Philip Jagger i Keith Richards. Mieli wtedy po niecałe dziewiętnaście lat.  

Słuchając koncertu, przyszłe ikony muzyki rockowej i założyciele legendarnej  grupy The Rolling Stones wiedziały, że płynące z Ameryki "nowe" ma swoje korzenie w Delcie Mississippi. Keith – po wysłuchaniu płyty Roberta Johnsona, już wtedy legendarnego, a mitycznego wręcz dzisiaj czarnoskórego muzyka z Delty – kompletnie sfiksował na punkcie bluesa. Przyszli Stonesi nie zdawali sobie jeszcze wówczas sprawy, że bluesa mogą grać także biali. Niemniej, po wysłuchaniu koncertu The Blues Incorporated w Ealing ich wrażenie było tak wielkie, że postanowili założyć własną formację.

 Mick i Keith rozpoczęli poszukiwania, ostrząc sobie zęby na muzyków już znanych. Bardzo podobał im się dwa lata starszy od nich Charlie Watts grający na bębnach w zespole Alexisa Kornera, ale Charlie nie był zainteresowany ofertą młodych zapaleńców, ponieważ  bezgranicznie kochał jazz. Poza tym był cenionym projektantem graficznym, znanym strojnisiem, miał dobrą pracę, nosił krótkie włosy, a na perkusji grywał wyłącznie dla przyjemności. Jednak już po kilku miesiącach miał zmienić zdanie.

Keith miał wyjątkowo wysokie wymagania. Szukał kogoś na podobieństwo Elmora Jamesa, znakomitego czarnoskórego gitarzysty bluesowego, który wywarł ogromny wpływ na większość gwiazd rocka. Któregoś dnia Alexis przedstawił bywalcom klubu niepozornego blondynka z długimi włosami: – Ten gość przyjechał aż z Cheltenham zagrać wam bluesa. No i blondynek zagrał "Dust My Blues". Keith oniemiał z zachwytu. – Człowieku, patrzę i widzę, k...a, Elmora Jamesa – opowiadał po latach dziennikarzowi posługując się swoim charakterystycznym wulgarnym słownictwem. – Siedzi, przebiera paluchami... da,da,da,da… Mówię do Micka, ty, co jest, k...a, grane? Przecież on rąbie bar slide… Bar slide guitar to niezwykle widowiskowa technika gry wywodząca się z Delty Mississippi.

Blondynkiem – wirtuozem był Brian Jones, ważna i niezwykle barwna postać w dziejach The Rolling Stones. Tylko o rok starszy od Micka i Keitha, był już szczęśliwym tatusiem. W wieku 6 lat grał na pianinie, a jako 12–latek świetnie sobie radził na klarnecie, rożku angielskim, oboju i saksofonie. Próbował również sił na indyjskim sitarze. Wyrzucany ze szkół za wrodzoną niechęć do nauki, pędził żywot obiboka. Robił trochę w fabryce jako niewykwalifikowany robotnik, potem  najął się za konduktora, a staż zawodowy zakończył jako węglarz. Jego życiową pasją była jednak muzyka, a konkretnie blues. Z czasem zasłynął z niebywałych zdolności do gry na prawie każdym instrumencie. Ponoć to on wymyślił nazwę The Rolling Stones.

Wielkim problemem był brak dobrego basisty. Mick dał ogłoszenie w gazecie Melody Maker. Na przesłuchanie zgłosiło się wielu chętnych, ale tylko jeden przytaszczył ze sobą własny wzmacniacz Vox Ac–30, który w tamtych czasach był nie byle jakim sprzętem. To zadecydowało, że Bill Wyman, a naprawdę William Perks, został przyjęty do zespołu. Poza tym starszy o kilka lat Bill (rok urodzenia 1936) zaimponował chłopcom wyjątkowym jak na rockmana spokojem oraz pociągłą, bladą, nieprzeniknioną twarzą zawodowego pokerzysty, w sam raz pasującą do wizerunku zespołu. Sceniczny debiut The Rollin` Stones (pierwsza nazwa zespołu) miał miejsce 12 lipca 1962 roku w owianym dzisiaj legendą londyńskim klubie Marquee.

Wybierając nazwę zespołu, nieboszczyk Brian Jones musiał doznać chwilowego objawienia. To możliwe, ponieważ był zdeklarowanym narkomanem. W nocy z 2 na 3 lipca 1969 roku kompletnie naćpany utopił się w basenie na terenie własnej posiadłości. Nazwa The Rolling Stones prawdopodobnie wywodzi się od angielskiego przysłowia „A rolling stone gathers no moss”, co oznacza „Toczący się kamień nie obrasta mchem”. Rzeczywiście, dinozaury światowego rocka ani myślą udać się na zasłużoną emeryturę. Takiego wybryku natury nie było jeszcze na muzycznej scenie i zapewne już nigdy nie będzie.

Dzisiaj trzon The Rolling Stones to panowie dobrze po siedemdziesiątce. Najmłodszy z nich Ron Wood ukończy siedemdziesiąt lat 1 czerwca. Ron gra z zespołem od 19 grudnia 1975 roku, ale Stonesem został formalnie dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych. Chodziło oczywiście o pieniądze, a konkretnie o podział kasy pochodzącej z gigantycznych tantiem. Znany ze skąpstwa Jagger wolał dzielić ją na cztery konta bankowe niż na pięć i latami trzymał Rona w zespole jako muzyka sesyjnego. Ugiął się dopiero wobec kategorycznego ultimatum Billa Wymana, który chwycił go za gardło i zagroził odejściem z zespołu. Kilka lat po tym zajściu, w 1992 roku, Bill dobrowolnie pożegnał się z The Rolling Stones. Dwadzieścia lat później zagrał gościnnie z kolegami na koncertach w The O2 Arena w Londynie.

Muzycy The Rolling Stones koncertowali po całym świecie przez pięć dekad. W 2012 roku zespół ruszył w trasę koncertową w ramach pięćdziesięciolecia działalności. Pierwsze dwa koncerty odbyły się potajemnie w Paryżu, trasę oficjalnie zainaugurowano w Londynie dwoma koncertami w The O2 Arena. Zaledwie siedem minut potrzebowali fani zespołu, by wykupić wszystkie bilety  (najtańsze 172 USD, najdroższe 650 USD) na kolejną trasę koncertową legend rock'n'rolla, która miała zakończyć się w USA i być ostatnią.

Nie była. W 2016 roku The Rolling Stones wyruszyli w kolejną trasę, tym razem wiodącą przez Amerykę Południową. Zawitali do dziewięciu krajów, grali m. in. w Chile, Argentynie i Brazylii zapełniając stadiony i sale koncertowe do ostatniego miejsca. Dziesiątym krajem była Kuba i się zaczęło. Im bliżej było dnia koncertu w Hawanie, tym bardziej organizatorom siwiały włosy. Kubańscy fani popadli bowiem w ekstazę. Koncert w stolicy Kuby zgromadził... 1,2 miliona słuchaczy. – Po tym wszystkim mogę już spokojnie umrzeć – powiedział po zakończeniu koncertu dziennikarzowi Associated Press kompletnie oszołomiony 62–letni Joaquin Ortiz, który przez dwa dni podróżował do Hawany z oddalonego o setki kilometrów miasta Santiago de Cuba. – Zobaczyć na żywo Stonesów było moim ostatnim życzeniem.

Wróć