Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Jakie pieniądze może przynieść film...

12-10-2022 21:05 | Autor: Tadeusz Porębski
Rozmowa z Markiem Piwowskim, reżyserem filmowym, scenarzystą, współtwórcą kultowej komedii „Rejs”.

TADEUSZ PORĘBSKI: Dzisiaj mieszkasz pod Warszawą, jakbyś chciał uciec z miasta. Skąd ten nagły pociąg do natury?

MAREK PIWOWSKI: Wcale nie nagły. Nawet jak mieszkałem na Dolnym Mokotowie, prawie codziennie odbywałem piesze wędrówki do Rezerwatu Las Kabacki. Od dawna szukałem miejsca z dala od wielkomiejskiego gwaru, smogu i smrodu samochodowych spalin. Szukałem spokoju w wielu miejscach, nawet na terenie uzdrowisk, w końcu zamieszkałem w Zalesiu Górnym, gdzie mam dom i sobie spokojnie żyję, odbywając codziennie wielokilometrowe spacery po lesie.

Długo mieszkałeś na Mokotowie, konkretnie przy ul. Promenada, ale nie jesteś chłopakiem z tej dzielnicy. Co cię tam przygnało?

Na Mokotowie wylądowałem zaraz po skończeniu łódzkiej „filmówki”, dlatego że tu jest zagłębie telewizyjno – filmowe. Miałem stąd „do roboty” do Studia Filmowego WFD przy ul. Chełmskiej piętnaście minut wesołym spacerkiem przez piękne parki nad jeziorkami. Blisko miałem także do TVN i TVP na Woronicza. Nadto, wokół w zacisznych willach czają się tam międzynarodowe studia filmowe i reklamowe, produkujące na rzecz wielkich emitentów. Pode mną mieszkał Zbigniew Herbert, obok Grzegorz Walczak piszący libretta dla teatru Witkacego w Zakopanem, więc rano budził mnie śpiew Grzegorza i zapach kawy. Na Mokotowie krążą Dorota Masłowska, Sylwia Chutnik i Roma Gąsiorowska, tu jest „dzielnica łacińska” Warszawy. To prawda, że inteligencja mieszka również na Żoliborzu, ale różnica jest taka, że to, co stworzy się na Mokotowie, na Żoliborzu się czyta i ogląda.

Czy to znaczy, że z Żoliborza uciekłeś na Mokotów?

Na Mokotów uciekłem z Pragi, tam się urodziłem i wychowałem pomiędzy menelami i bandytami. To było bardzo piękne i bezpieczne dzieciństwo, bo tam jak tylko ktoś podniósł rękę na dziecko, dostawał taki łomot, że musiał spadać z dzielnicy. Taki był niepisany kodeks.

Czy to menele wpoili ci ten zdrowy tryb życia, który dzisiaj jest dla ciebie normą?

Jak już podrosłem, musiałem zacząć uprawiać boks, żeby samemu dawać sobie radę. Nie każdy sport był na Pradze tolerowany. Na przykład tenisistów goniło się na kopach, bo był to sport dla frajerów w białych gaciach. W tenisie można się było migać, a w boksie albo ty nakrywałeś się kopytami, albo ten naprzeciwko.

Ale przy praskim trybie życia kariera boksera nie trwała długo?

Pluskwa żyje trzysta lat, ale co to za życie – odpowiadali bokserzy z Pragi. Fakt, że kiedy kończyli 35 lat, bo do tego wieku można boksować, to mieli wygląd siedemdziesięciolatków z Mokotowa.

Bo na Mokotowie jest inny styl życia, czy inny mikroklimat?

I jedno, i drugie. Raz Jurek Kulej, mój przyjaciel, nieboszczyk, Panie świeć nad jego grzeszną duszą, zawiózł mnie na treningową przebieżkę do Powsina, a tu setki ludzi biegają w dresach i gadają w różnych językach. Podbiega do mnie taki jeden w hinduskim turbanie i mówi: „Pani może myśli, pani Jolu, że najbliższy czakram to ten na Wawelu związany z Jowiszem? O nie! Ten tu – w Powsinie jest silniejszy!” I pokazuje mi olbrzymi głaz opatrzony stosowną tablicą, a ponieważ na czakramach jeszcze się nie znałem, wyjaśniłem tylko: „Nie jestem Jola, lecz Marek”. A on na to: „A jakie płeć ma znaczenie dla tak potężnego mikroklimatu?”. No i właśnie zaraz po tym przeprowadziłem się w ten potężny mokotowski mikroklimat.

Powsin od 1994 r. nie jest już w granicach administracyjnych Mokotowa, to jest Ursynów.

A co za różnica, te dwie ekologiczne dzielnice są niczym siostry. Użyjmy więc terminu mokotowsko – ursynowski mikroklimat.

Podoba mi się.

Świetnie. Tu w Powsinie i szerzej, w całym Lesie Kabackim, biegają Przemysławowie Saleta i Babiarz, laureaci amerykańskich nagród filmowych Oscar – Ewa Braun i Alan Starski, Grażyna Szapołowska, i proszę, jak oni świetnie wyglądają! Połowa biegających to cudzoziemcy – Japończycy, Amerykanie, Niemcy, Szwedzi, Francuzi, Włosi. Oni jakoś namierzyli ten mikroklimat i mają uzdrowisko za darmo. Ambasador Wielkiej Brytanii wyjawił mi kiedyś, że ma trzy ulubione miejsca na Ziemi: Akropol, campus w Cambridge i Las Kabacki.

Kto by się spodziewał…

A jakże. Tu też poznałem lotnika Jerzego L. – nazwiska nie chcę ujawniać. On kiedyś latał w Nigerii – opylał dżungle, gasił pożary i raz wypatrzył tam polanę z drogim kruszcem. Wylądował, zebrał te kamienie, przywiózł do Polski i teraz żyje tak, że zimę spędza w Szwajcarii, a lato w Powsinie. Jak się z nim szło i jak usłyszał w górze warkot samolotu, to bez podnoszenia głowy zgadywał: „Boeing 767” albo „Airbus”. W poniedziałki przychodził do lasu wcześniej, żeby posprzątać ten syf, który zostawiają „niedzielni turyści”, bo to go zawstydzało. Takich właśnie ludzi jak między innymi Jurek – lotnik można było spotkać w kabackim lesie.

Wiemy już czym różnią się klimaty na Pradze i Mokotowie, a czym na przykład różnią się gastronomie?

Do knajpy na Pradze szło się tylko po to, żeby wypić i to do tego stopnia, że właśnie tam za komuny zrodził się przepis „Alkohol podajemy tylko do pełnowartościowej zakąski”. W restauracjach Mokotowa i Ursynowa natomiast uderza ogromna różnorodność potraw. Swego czasu Amerykanie przyprowadzili mnie na „najlepszy T- bone steak w Europie” na rogu Puławskiej i Merliniego, a Francuzi do „najlepszego Chińczyka w Polsce”. Ale obok restauracji, serwujących dania kuchni z całego świata – francuskich, włoskich, tajskich, hinduskich, kultywuje się – i to jest bardzo cenne – kuchnie tradycyjnie polskie. Jest „Mozaika” na Puławskiej, gdzie widuje się ludzi filmu. Niestety, zamknięta została kultowa „Baszta” w Pyrach, gdzie ambasador Rosji na uwagę polskiego urzędnika, że zupę należy postawić najpierw przed ambasadorem, a nie urzędnikiem, bo inaczej to prowokacja, odpowiedział: „Eto nie prowokacja, eto zupa”. Krótko mówiąc, osoby o wyrafinowanym smaku mieszkające na Mokotowie czy Ursynowie nie muszą jeździć do centrum, by zjeść coś wykwintnego.

Kiedy ogląda się twoje filmy, na przykład „Przepraszam, czy tu biją?”, grają tam typy spod ciemnej gwiazdy, raczej nie z mokotowskich, ale z praskich restauracji. Na dodatek nie są to zawodowi aktorzy.

To prawda. „Przepraszam, czy tu biją?” to kryminał ze środowisk właśnie bandytów praskich. Sam dobrze wiesz, bo w chwilach wolnych od zajęć robisz za scenarzystę i bywasz na planach filmowych, jak trudno wśród absolwentów szkół aktorskich znaleźć wiarygodnego odtwórcę roli bandyty. Ci faceci bandytów znają z prasy lub z obrazków, które oglądali siedząc w bibliotece szkolnej. Trudno o coś bardziej żałosnego niż frajer udający cwaniaka. Kiedy taki idzie ulicą i pokrzykuje przekleństwa z daleka pachnie tchórzem. A weź takiego Jurka Kuleja, który wyboksował dwa złote medale olimpijskie. On podawał rękę delikatnie jak pianista, a przecież była to ręka, która mogła zabić. Ktoś taki jak on nie musiał mocno ściskać innym graby, by pokazać jaki z niego kozak, bo miał tę pewność wyrażającą się starym bokserskim powiedzeniem, że nie ma ludzi odpornych na ciosy, są tylko źle trafieni. Ciapciaki zaś muszą straszyć, by odstraszać, ponieważ się boją.

W „Przepraszam, czy tu biją?” z kompletnego amatora, choć utytułowanego sportowca, zrobiłeś z Kuleja profesjonalnego aktora. Grał jak stary...

Właśnie chodzi o to, że on nie grał. Gdybym zaangażował zawodowego aktora po szkole filmowej, to on by mi grał, recytował na planie i wyszłaby z tego, jak to dzisiaj mówi młodzież – ściema i kicha. A Kulej był sobą. Po prostu nie trzeba było mu przeszkadzać.

Skąd wiedziałeś, angażując go do jednej z głównych ról, że eksperyment wypali?

Przeczucie, wyczucie, reżyserskie oko. Któż to wie... Wiedziałem, że ta siła Jurka Kuleja, jego pewność siebie i spokój przebiją się na ekran. Druga jego cecha, która mnie zaskoczyła, to niewiarygodna precyzja: on po jednej tylko próbie potrafił powtórzyć najbardziej złożoną scenę z dokładnością do centymetra.

Skąd taka dokładność?

Człowieku, w ringu pomyłka o centymetr to niechybny nokaut, a on, boksując tyle lat, ani razu nie był nawet liczony. Ta sama cecha przebijała również u Janka Szczepańskiego (mistrz olimpijski z Monachium w wadze lekkiej – przyp. TP), który zagrał w „Przepraszam, czy tu biją?” partnera Kuleja. On z kolei wyboksował złoty medal tylko lewą ręką – dosłownie, bo prawą poważnie uszkodził w walce półfinałowej. Innego aktora – amatora Janka Himilsbacha – znalazłem na cmentarzu. Był kamieniarzem, wahał się czy zagrać w „Rejsie”, trudna była z nim przeprawa, by go przekonać. Ale nie ustępowałem, bo czułem, że jest to samorodek. Himilsbach mówił: „Bo to, co ja zrobię w kamieniu, przetrwa wszystkie filmy”. A ja swoje, że powinien spróbować. I tak przez kilka godzin. Ale kiedy już zagrał, a film zobaczyli Amerykanie, z miejsca zaproponowali mu rolę, bo oni od razu wiedzą, kto ma wartość tony złota. Postawili jednak warunek – ma nauczyć się angielskiego. A Janek, jak to Janek, znów się wahał. Mówi do mnie: „Marek, film nie dojdzie do skutku, a ja zostanę z tym angielskim na lodzie jak najgorszy palant”.

Czy w kolejnym twoim filmie też zagrają amatorzy?

Towarzystwo mieszane. Jestem zwolennikiem castingu dla wszystkich chętnych, bez względu na wiek, płeć, wykształcenie, narodowość, wyznanie, poglądy i rasę. Każdy może zagrać, mówię całkiem poważnie!

Tematyka?

Komedia przygodowa na pełnomorskim statku „w tak pięknych okolicznościach przyrody”.

Mówimy o drugiej części kultowego „Rejsu”...

Jasne. Przymierzam się od dawna do tego przedsięwzięcia, mam już scenariusz – chyba nie gorszy od pierwszego „Rejsu”. Jednak wyprodukowanie sequelu filmu, który zdobył jedenaście nagród festiwalowych i wygrał ranking tygodnika „Polityka” na najlepszy polski film XX wieku, nie jest proste. To kwestia wielu lat. Rozmowy z potencjalnymi inwestorami to prawdziwa droga przez mękę. W przedstawianym inwestorowi projekcie musisz zawrzeć strukturę finansowania i excel, czyli po osiągnięciu jakiej widowni film wyjdzie na zero. A czas nieubłaganie płynie. Jestem jednak dobrej myśli, że znajdzie się inwestor zainteresowany wyprodukowaniem sequelu tak kultowej komedii jaką jest „Rejs”.

Czemu dzisiaj producenci (inwestorzy) dystansują się od ambitniejszych scenariuszy i idą na bylejakość oraz masówkę. Gdzie się podziało to znakomite polskie kino?

Utonęło w zyskach i pieniądzach. Oni widzą produkcję filmową w kształcie piramidy – im niższy poziom, tym większa oglądalność. Będąc w Ameryce, miałem możliwość pogadania sobie z Orsonem Wellesem, jednym z najbardziej wpływowych twórców kultury, jakich nosiła nasza planeta, który zadał mi pytanie: „Czemu wy, Polacy, nie wysyłacie w świat własnej, polskiej produkcji, tylko amerykańskie wtórniki?”. Chodziło mu o to, że ordynarnie zrzynamy z obcych pomysłów. Nie potrafiłem odpowiedzieć na tak trudne pytanie.

Przyznaję – otacza nas dzisiaj kinowa i telewizyjna kicha oraz bylejakość. Moim zdaniem nie będzie lepiej, tylko gorzej. Pocieszające jest jednak to, że duża część widowni łaknie jednak ambitnego polskiego kina. Skoro go nie dostają wracają do przeszłości. Istnieje fan club twojego „Rejsu”. Jego członkowie znają film niemal na pamięć, scena po scenie. "Rejs" obrósł legendą, całkowicie oderwaną od rzeczywistości. Wiarygodne relacje świadków zastąpiły z czasem konfabulacje…

Uwielbiam. To się nazywa paradoks Eubulidesa, antynomia kłamcy – jakoś tak.

Przykład?

Kiedyś opowiedziałem pewnemu namolnemu dziennikarzowi epizod z mojego życia. Otóż, pewnego razu, mniej więcej na początku lat sześćdziesiątych, wysłano mnie w Andy w celu rozpoznania warunków życia tamtejszych Indian. Szybko wkradłem się w ich łaski i zdobyłem zaufanie, co otworzyło mi drzwi do ich siedzib. Kiedyś patrzę i oczom nie wierzę – kilkunastu Indian rozciąga ortalion, żeby starczyło dla wszystkich członków plemienia. Uznałem, że jest to kapitalny wynalazek, bo on nie przepuszcza wody. Przywiozłem ten rozciągnięty ortalion do Europy, gdzie został opatentowany jako goreteks. Po tym sukcesie ponownie wysłano mnie w Andy, tym razem do pracy w transandyjskich kolejach wysokogórskich. Robiłem tam za szpiega gospodarczego pod przykrywką konduktora. I co ty na to?

Uwierzył?

Jasne, że tak. I napisał.

Bystry umysł, nieprawdaż? Do Pulitzera go zgłosić. Może z innej beczki – czy film to w dzisiejszych czasach dobra inwestycja?

To zależy. Dobra komedia filmowa to inwestycja o najszybszej stopie zwrotu. Pamiętasz komedię „Lejdis”? Kosztowała poniżej 7 milionów złotych, a po pół roku miała wpływy w wysokości 42 milionów.

A dla porównania „Rejs”?

„Rejs” miał wpływy na poziomie 170 mln złotych.

Na jaką kwotę opiewa kosztorys „Rejsu Dwa”?

Kilka lat temu 7- 8 mln zł, dzisiaj należałoby doliczyć inflacyjny nawis.

Załóżmy, że chciałbym wejść na udział w tej produkcji. Jak szybko mój wkład finansowy może się zwrócić?

Myślę, że obraz „Rejs Dwa” zwróciłby się najpóźniej po pierwszym kwartale od premiery. Ten tytuł z pewnością zapełniłby sale kinowe, jestem o tym przekonany. Później zyski z kin, DVD, telewizji, sprzedaży za granicę itd.

Powodzenia życzę. Dzięki.

Wróć