Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Jak Warszawa nawiązuje ponowny flirt z Wisłą

13-07-2015 15:04 | Autor: Maciej Petruczenko
Od momentu, gdy w roku 1529 król Zygmunt I ogłosił swoim edyktem wolność przepływu Wisłą aż do Gdańska, królowa polskich rzek zyskała na znaczeniu, stając się podstawowym źródłem bogacenia się Rzeczypospolitej i tworzenia jej politycznej potęgi. Dziś rola Wisły skarlała, ale Warszawa próbuje przywrócić największej polskiej rzece dawny blask.

Na dobrą sprawę tradycje wiślane zachowały się tylko w reliktach stołecznej kultury, takich jak śpiewana kiedyś przez Jaremę Stępowskiego piosenka „Statkiem do Młocin” albo jak żartobliwe powiedzenie warszawskie: „Wariat, Wisła się pali”. Oczywiście, to ostatnie porzekadło – jak na ironię – zbliżyło się do rzeczywistości, gdy doszło do pożaru Mostu Łazienkowskiego. Mostów akurat to już w mieście nie brakuje, jakby na potwierdzenie słów innej piosenki (Na prawo most, na lewo most, a dołem Wisła płynie). Bo mosty są dzisiaj jakby ważniejsze od samej rzeki  i gdyby nie zbudowano Mostu Siekierkowskiego, to w sytuacji, gdy spłonął Łazienkowski, stolica przeżywałaby teraz istny dramat.

Historycznie biorąc, Wisła stała się punktem wyjścia do powstania wielkiego miasta Warszawa, będącego od pewnego momentu ważnym portem rzecznym. Wiadomo, że początkiem osadnictwa w tym rejonie był jeszcze w VII wieku gród Jazdów, leżący na przecięciu dwu arcyważnych szlaków podróżniczych: północno-zachodniego z Pomorza przez Zakroczym do Czerska i hen, daleko, aż do Morza Czarnego i wschodnio-zachodniego z przeprawą przez Wisłę. Wspomniany edykt Zygmunta Starego, poprzedzony Pokojem Toruńskim z 1466 roku, miał niebagatelne znaczenie, bo zobowiązywał między innymi mieszkańców dorzecza Wisły do zapewnienia jej drożności, co umożliwiało transportowanie zboża i drewna na wielką skalę.

Ciekawie mówi o tym znawca kultury wiślanej Andrzej Szczygielski, wspierający działania dwu ważnych fundacji: „Szerokie Wody” i „Rok Rzeki Wisły” (ma to być 2017), a kiedyś oficer kulturalno-oświatowy na statkach parowych, pływających z Warszawy do Gdańska.

– Można śmiało powiedzieć, że w pewnym momencie Wisła stała się jakby największą wodną autostradą średniowiecza, a dzięki temu Polska – największą potęgą gospodarczą. Bo wiślanym szlakiem transportowano zboże, sól i drewno na trasie od Bałtyku, do Morza Czarnego. I wtedy Rzeczpospolitej rozciągała się rzeczywiście od morza do morza, wykorzystując arcybogaty spichlerz zbożowy Ukrainy i kopalnię soli w Wieliczce. Flisacy transportowali polskie drewno, które dostarczone do Gdańska docierało dalej do Anglii i Holandii, gdzie było w najwyższej cenie. A sól stanowiła towar strategiczny, dający krajowi aż 30 procent corocznych przychodów skarbowych – podkreśla Andrzej Szczygielski.

W XVII i XVIII wieku na warszawskim Powiślu powstała piękna architektura. W okresie zaborów i Królestwa Kongresowego z kolei ważniejszy stał się postęp techniki. W 1827 zaczął pływać po Wiśle pierwszy statek parowy i nastąpił rozwój komunikacji pasażerskiej na trasach Warszawa – Toruń i Warszawa – Gdańsk. Najbardziej na znaczeniu zyskała ta komunikacja już po odzyskaniu niepodległości – w okresie dwudziestolecia międzywojennego. Rejsy spacerowe na Bielany i do Młocin oraz wycieczki do Gdańska stały się bardzo modne. Powstał Port Praski, powstały warszawskie stocznie. W kronikach odnotowano, że w 1934 było w stolicy 50 klubów wioślarskich i aż 20 przystani. Czysta woda umożliwiała kąpiele w Wiśle. We wrześniu 1944 młodziutki harcmistrz Zygmunt Głuszek z Szarych Szeregów przepłynął pod ogniem niemieckich karabinów maszynowych z Czerniakowa na Saską Kępę i z powrotem w celu przekazania ważnych meldunków od dowództwa AK, szukającego ratunku dla Powstania Warszawskiego.

Jeszcze kilka lat po drugiej wojnie światowej – jak mi opowiadała czołowa pływaczka kraju, a potem dziennikarka Przeglądu Sportowego Aleksandra Korolkiewiczowa – organizowano maratony pływackie od Mostu Poniatowskiego do Wilanowa i z powrotem. Później wody Wisły zostały tak zanieczyszczone ściekami, że przestały się nadawać do kąpieli. Niemniej reaktywowano starą plażę na Saskiej Kępie. Dziś głównym problemem jest występujący bardzo często niski stan wody, uniemożliwiający docieranie statków wycieczkowych do Portu Czerniakowskiego.

A tradycja rejsów pasażerskich na Wiśle była bardzo bogata, o czym barwnie opowiada Andrzej Szczygielski, który w latach 1972-1974 był na statku „Gen. Świerczewski” ostatnim oficerem kulturalno-oświatowym żeglugi wiślanej:

– Przez trzy sezony przepłynąłem w sumie 40  000 kilometrów.  Co dwa dni kursowały z Warszawy do Gdańska trzy statki. Niekiedy trudno było im przejść pod mostami, gdy stan wód gwałtownie się podnosił na skutek powodzi. Upragnioną metą była w Gdańsku Zielona Brama przy Motławie. Gdy trzy piękne parowce cumowały naraz w tym miejscu, ludzie zbiegali się i bili brawo. Ja sam miałem sentyment do żeglugi rzecznej już od dziecka, będąc najpierw mieszkańcem wioski niedaleko Płocka, a potem uczniem najstarszej polskiej szkoły, istniejącej od 1180 roku słynnej płockiej „małachowianki”, czyli Liceum im. Marszałka Stanisława Małachowskiego. Przybijające do brzegu parowce i odziana w eleganckie białe mundury załoga wywierały na mnie ogromne wrażenie, a każdy statek zwracał na siebie uwagę, włączając na pokładzie radiolę z potężnymi megafonami, przez które muzyka była słyszalna w promieniu wielu kilometrów. Oczywiście, każdego dnia na statku odbywały się wieczorki taneczne. Można było wykupić wczasy na statku poprzez FWP, a korzystali z tego najczęściej górnicy. Najbardziej luksusowym parowcem był „Bałtyk”. Jeśli chodzi o mnie, to na „Gen. Świerczewskim” do moich zadań należało między innymi oprowadzanie pasażerów po starówkach mijanych miast: Płocka, Torunia, Włocławka, Grudziądza, a nawet Ciechocinka, do którego jednak trzeba było docierać pieszo, pokonując dystans trzech kilometrów. Płynęło się w nocy, a za dnia zwiedzało kolejne miasta. Kilka lat po wejściu na ekrany filmowej komedii Marka Piwowskiego „Rejs”, miałem okazję sfotografować się z jednym z głównych bohaterów – aktorem Stanisławem Tymem. Tak doszło do spotkania dwu pokładowych oficerów k.o. – śmieje się Andrzej Szczygielski, wielki entuzjasta ponownego przybliżania Warszawy Wiśle.

– Cieszę się, że odżyły warszawskie bulwary, że ucywilizowano nareszcie praski brzeg i uruchomiono przeprawę promową, ale kropką nad „i” w tym odbudowywaniu kultury rzecznej w mieście będzie pojawienie się większej liczby statków. Dlatego cieszę się, że podjęto decyzję o renowacji zabytkowego statku „Lubecki”, który został zbudowany w 1911 we Włocławku, wówczas pod nazwą „Poliak” i wyposażony w silnik na naftę. Był wówczas holownikiem, należącym do szwedzkiego armatora, którego nazwisko – Nobel – wiele nam powie. Chodzi bowiem o rodzinę fundatora słynnej Nagrody Nobla. Statek ma 50 metrów długości i jest bocznokołowcem. Żeby z holownika przerobić go na statek pasażerski, trzeba podwyższyć pokład. Przebudową – w ramach partnerstwa publiczno-prywatnego – zajmuje się wrocławski armator Rafał Hordejuk. „Lubecki” będzie przewozić 200 pasażerów, a ma kursować między innymi na trasach do Wyszogrodu i Góry Kalwarii. Władze Warszawy wydzierżawią też od armatora z Sandomierza mniejszy statek, który zacznie pływać od przyszłego roku – informuje nasz rozmówca, wspominając z łezką w oku, że rozbrat z Wisłą nastąpił w 1974, gdy przestano użytkować ostatnie trzy parowce: „Gen. Świerczewski”, „Traugutt” i „Bałtyk”. Resztki z pociętego w 1996 „Traugutta”, czyli dwa potężne boczne koła, uratował kolejny entuzjasta wiślanej żeglugi, armator Henryk Skoczek, który doprowadził do wyeksponowania ich w Muzeum Regionalnym w Kazimierzu Dolnym.

Parowce były już w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku zastępowane przez statki motorowe. Dwa z nich, „Wars” i „Sawa” można zobaczyć na Wiśle do dzisiaj w rejonie Zamku Królewskiego.

Andrzej Szczygielski żałuje, że upadek żeglugi wiślanej doprowadził do zaniku takich zawodów jak: szkutnik, marynarz wód śródlądowych, flisak, wikliniarz, piaskarz, rybak, a nawet trochę śmieszna specjalność – „wytyczny”, czyli ktoś, kto ustawia tyczki oznaczające koryto rzeki i ułatwiające tym sposobem żeglugę. Na szczęście nie brakuje ludzi, podtrzymujących tradycję i organizujących chociażby coroczny Flis Festiwal w Gasach koło Konstancina. Wzbudzająca zachwyt w Zielone Świątki parada tradycyjnych łodzi od Góry Kalwarii przez Karczew, Konstancin, Wilanów aż do Wawra wiąże się też z pokazem nadwiślańskich rzemiosł. A w tym roku gmina Wawer przygotowała niecodzienne widowisko na kanwie opery „Flis” Stanisława Moniuszki.

Wróć