Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Jak trudno trafić na właściwy tor

04-08-2015 12:46 | Autor: Maciej Petruczenko
Pakując się dzisiaj w szybkie, choć dosyć ciasne Pendolino, żeby w niespełna trzy godziny dojechać do Krakowa lub Gdańska, nie zdajemy sobie sprawy, że to dopiero 170 lat od momentu, gdy pierwszy pociąg wyjechał z Warszawy, inaugurując połączenie z Grodziskiem Mazowieckim. A stało się to za sprawą hrabiego Henryka Łubieńskiego i wywodzącego się ze szlachty pomorskiej Piotra Steinkellera, pioniera polskiego przemysłu i rynku finansowego.

Chociaż ojczyzna była w owym czasie rozdarta przez zaborców, te obrotne chłopaki umiały działać dla jej dobra i dlatego w 1838 udało im się założyć Towarzystwo Warszawsko-Wiedeńskiej Kolei Żelaznej, które najpierw umożliwiło nam dojazd szynowy do Grodziska, a w 1848 dociągnęło tory do miejscowości Granica na obrzeżach Sosnowca, łącząc tym sposobem Warszawę z linią do Krakowa, Wiednia i Wrocławia, czyli tak naprawdę – z Europą. No i tym sposobem trafiliśmy na właściwy tor, co stało się możliwe przede wszystkim dzięki Brytyjczykowi George’owi Stephensonowi, który w 1829 opracował wzór nadającego się do regularnej eksploatacji parowozu. Jego wynalazek miał epokowe  znaczenie, więc nic dziwnego, że z czasem powstała nawet przenośnia – parowóz dziejów.

Jak to jednak w życiu bywa, rewolucja pożera własne dzieci. No i obaj inicjatorzy kolei żelaznej w Kongresówce skończyli źle. Niedobrzy urzędnicy carscy zarzucili hrabiemu Łubieńskiemu, że dla celów prywatnych wykorzystał pieniądze Banku Polskiego. W 1848 biedak został uwięziony i zesłany do Kurska, skąd powrócił po sześciu latach, nie angażując się już jednak w jakiekolwiek przedsięwzięcia gospodarcze. Steinkeller, początkowo działający na terenie Rzeczypospolitej Krakowskiej – rozruszał polskie górnictwo i hutnictwo, przyczyniając się do rozwoju Zagłębia Dąbrowskiego, otworzył w Królestwie Kongresowym konną sieć kurierską i jako wybitny finansista był nawet starszym warszawskiej giełdy. Na dodatek zatrudniał ludzi na umowę o pracę, a nie na jakieś śmieciówki, no i – jak to z dobroczyńcami bywa – w 1849 zbankrutował. Tak więc w wypadku Łubieńskiego nie doceniono, że bodaj jako pierwszy zainicjował tak teraz modne partnerstwo publiczno-prywatne, Steinkellerowi zaś zajrzał do tyłka wschodzący właśnie bezwzględny kapitalizm. Cholera wie z jakiego powodu w Warszawie nie ma ani pomników, ani nawet większej ulicy, będącej uhonorowaniem twórców stołecznej kolei, podczas gdy czyni się patronem nawet bardzo ważnych arterii byle bubka. O ile wiem, z dwójki inicjatorów trakcji szynowej – malutkiego trakciku, właściwie wąskiego przejścia na Starówce doczekał się tylko Steinkeller.

Rozsiadając się teraz w Pendolino, mercedesie lub dreamlinerze, nie konstatujemy dosyć sensacyjnego faktu, że parowóz dziejów kolei polskiej zakończył żywot dopiero w marcu 2014 roku, bo wtedy – jako ostatni w Europie – zakończyliśmy eksploatację wynalazku Stephensona na regularnej linii kolejowej Wolsztyn – Leszno. Choć elektryfikacja naszej kolei zaczęła się jeszcze przed wojną i wtedy też powstała legendarna EKD (dziś WKD), łącząca Warszawę z willą Lilpopów, czyli z Podkową Leśną, parowozy długo dominowały na torach w okresie powojennym, co zostało upamiętnione w słynnym filmie „Pociąg”, wyreżyserowanym przez Jerzego Kawalerowicza. Nie będący widocznie entuzjastą trakcji spalinowej i elektrycznej poeta Julian Tuwim napisał piękny wierszyk dla dzieci „Lokomotywa”, upamiętniając w wyjątkowo ekspresyjnej formie działanie maszyny parowej („Para buch, koła w ruch...”). Mieszkańcy południowych obrzeży Warszawy pamiętają, że jeszcze do 1970 roku pyrkała z Mokotowa przez Ursynów (względnie Wilanów) wąskotorowa ciuchcia, łącząca stolicę z Piasecznem, Grójcem, Górą Kalwarią, a nawet Konstancinem, na którego teren obecnie nawet nie wypada wjeżdżać pojazdem gorszym od porszaka, rolls royce’a lub bentleya.

A wszystkie te refleksje naszły mnie, gdy dowiedziałem się, że już wkrótce będę mógł dotaczać się ze stolicy do Zalesia Górnego pociągiem prawie tak szybkim jak jakie TGV, bo po wymianie torów na odcinku Warszawa Okęcie – Czachówek Płd wciąż jeszcze ustępujące francuskiemu mistrzowi rodzime składy mają się jednak rozpędzać do bardzo przyzwoitej szybkości 160 kilometrów na godzinę. Taka lukstorpeda będzie w trymiga dowozić pasażerów do Piaseczna i Góry Kalwarii, a z czasem aż do Radomia. Wprawdzie to wciąż prędkość dwa razy mniejsza od tej, jaką rozwija TGV, ale na razie dobre i to. Przy okazji zresztą zacytuję anegdotę. Otóż całkiem niedawno jeden z mieszkających w Zalesiu znanych dziennikarzy wyszedł po pijaku z leśnej rezydencji, znajdującej się tuż przy torach, i złapał się za głowę, widząc pędzący po szynach skład TGV. Powróciwszy w domowe pielesze, stwierdził, że czas skończyć z alkoholizmem, skoro już nawet nie białe myszki tylko francuski pociąg jawi mu się w zalesiańskiej kniei. Dopiero po pewnym czasie dowiedział się, że wzrok go nie mylił, TGV była bowiem rzeczywiście testowana na podwarszawskiej linii kolejowej.

Nie tylko z tego zdarzenia płynie wniosek, że cokolwiek się ocenia, lepiej to oceniać na trzeźwo. Dlatego szanując obywatelską postawę rodziny Łubieńskich w historycznej skali, całkowicie zgadzam się ze współczesnym pisarzem Tomaszem Łubieńskim, który napisał mądrą książkę o Powstaniu Warszawskim „Ani tryumf, ani zgon...”, wskazując na skandaliczną nieodpowiedzialność i polityczne ambicyjki inicjatorów tego zrywu, który skończył się zagładą miasta i śmiercią 150-200 tysięcy warszawiaków, w większości cywilów. Tylko z naczelnego dowództwa nikt nie zginął – konstatuje Łubieński, słusznie zauważając w wywiadzie dla PAP, że dziś – zamiast uszanować po prostu pamięć ofiar – czyni się z Powstania albo martyrologiczny cyrk (inscenizowane walki), albo polityczny towar, interpretując dla partykularnych korzyści nawet koleje losu. Na szczęście kolejom, stworzonym w XIX wieku – pro publico bono – takie wypaczenie nie grozi.

Wróć