Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Jak polityk zaczyna i jak kończy...

09-12-2015 20:19 | Autor: Mirosław Miroński
Historia dzieje się na naszych oczach i nie zawsze zdajemy sobie sprawę, że w niej uczestniczymy. Dotyczy to zarówno zwykłych obywateli, jak i polityków. Ci drudzy przychodzą i odchodzą, chociaż nie brak wśród nich prawdziwych politycznych matuzalemów. W końcu jednak przychodzi kres ich kariery i również oni przechodzą do historii. O wielu z nich szybko zapominamy. Inni zaś pozostawiają po sobie coś trwalszego niż polityczne dokonania. Są to pozornie drobne zdarzenia lub fakty i opinie nagłaśniane przez media i krążące w kuluarach politycznych lub „na salonach”. Z czasem przenikają one do szerszego obiegu. I nie ma tu znaczenia, czy ich autorzy swym działaniem, wyrządzili społeczeństwu więcej szkód, czy zapisali się pozytywnie. Są zapamiętywani za coś zupełnie innego.

W dużej mierze liczy się styl, w jakim polityk kończy działalność. Zdarzyć się może, że przejdzie do historii za sprawą innego polityka. Przykładem tego była riposta wygłoszona przez lidera lewackiej partii, spadkobierczyni PZPR, wymierzona w polityka z Biłgoraja, lidera innej lewackiej partii, odnoszącego sukcesy w branży alkoholowej. Riposta, którą posłużył się pierwszy z nich, to cytat z Juliana Tuwima, nawiązujący do powszechnie znanej, skądinąd przyjemnej czynności, związanej z prokreacją psów, aczkolwiek wyrażonej językiem uznawanym za nieparlamentarny. Warto dodać, że lider spadkobierczyni PZPR wyjaśnił, że czynność owa w odniesieniu do polityka z Biłgoraja stanowiłaby mezalians dla wymienionego wcześniej czworonoga.

Nawiasem mówiąc, autor pejoratywnego określenia „nieparlamentarny” miał zapewne na myśli inny niż nasz parlament, bo w tym takie określenia należały raczej do tzw. „dobrych” obyczajów.

Pierwszy z przywołanych tu polityków zasłynął już wcześniej z innego bon motu: „Nieważne, jak mężczyzna zaczyna, ważne, jak kończy…”, co doskonale można odnieść do sytuacji, jaka miała miejsce podczas „kończenia” przez innego prominentnego polityka, zmuszonego przez wyborców do opuszczenia pałacu prezydenckiego i jego różnych przyległości. W tym przypadku styl miał ogromne znaczenie. Można zaryzykować tezę, że był to styl „szokujący”, gdyż zaszokowani zostali nawet zwolennicy owego polityka. Mógł odejść w „glorii”, jak przystało na rangę urzędu, który sprawował, tymczasem zniknął z naszego życia z „dobrodziejstwem inwentarza” i to dosłownie. Razem z nim bowiem „wyparowały” przedmioty stanowiące wyposażenie gabinetów, sal i salonów, z których korzystał pełniąc urząd. Krążą opinie, że ów polityk przyzwyczaił się nie tylko do swej intratnej posady, ale równie mocno do sprzętów i przedmiotów, które go otaczały. Część z nich podobno została poddana utylizacji.

No cóż, nie ma w tym nic szczególnego. Taka reakcja jest dość częsta, zwłaszcza wśród dzieci: „Jeśli ja nie mogę z czegoś korzystać, to i wy nie będziecie, bo to zniszczę”.

Tak więc zniknęły nie tylko meble, żyrandol, lecz także: noże, łyżki, widelce i inne utensylia domowe. Zniknęły też obrazy ze ścian, z których jeden zatytułowany „Gęsiarka” podobno odnalazł się na aukcji dzieł sztuki. Kłopot jest jednak z „Bydłem na pastwisku” – drugim z zaginionych dzieł, autorstwa nieznanego malarza.

– „To była taka szkoła, tysiąc pięćset któryś rok, szkoła flamandzka jakaś. 600 tys. złotych cena paserska, czarnorynkowa. Tak po 15 milionów złotych normalna cena” – dowiadujemy się z rozmowy urzędnika państwowego wysokiej rangi z prominentną przedstawicielką byłego obozu rządzącego, która odbyła się w znanej warszawskiej restauracji, słynącej z zamiłowania kelnerów do nagrywania obsługiwanych „gości”.

O losie sztućców i innych „drobiazgów” chyba nic dotąd nie wiadomo. Swoją drogą, to ciekawe, jak i do czego wykorzystywano meble i sprzęty, że trzeba je było utylizować?

Oj! Z łezką w oku wspominamy przymocowane łańcuchem książki telefoniczne, szklanki do wody sodowej, czy też łyżki i przykręcane do stołu talerze znane też z filmu „Miś” Stanisława Barei.

I znów Polak mądry po szkodzie. Trzeba było poprzykręcać i przykuć łańcuchami. Ale czy to by pomogło?

Wróć