Przy najróżniejszych sportowych okazjach słowa „Jeszcze Polska nie zginęła” wywoływały dreszcz patriotycznej emocji w sercach obywateli RP. Gdy w 1950 roku w San Francisco przedstawiciele 50 państw podpisywali Kartę Narodów Zjednoczonych, zirytowany niezaproszeniem delegacji polskiej pianista Artur Rubinstein kazał nagle powstać wszystkim zebranym i zagrał im właśnie melodię „Jeszcze Polska nie zginęła”. W 1980 z kolei, podczas Igrzysk Olimpijskich w Moskwie, Władek Kozakiewicz tak się zirytował gwizdami sowieckich widzów na Łużnikach po swoim rekordzie świata w skoku o tyczce, że pokazał im wszystkim pamiętnego „wała”. Świat przyjął to jako przeciwstawienie się przez Polaka całemu systemowi komunistycznemu. Tamten gest stał się niemal tak samo sławny, jak uniesione dłonie w czarnych rękawiczkach, którymi w 1968 na igrzyskach w Meksyku reprezentujący Stany Zjednoczone Afroamerykanie protestowali przeciwko dyskryminacji rasowej w swoim kraju.
W 1976 na igrzyskach w Montrealu zwycięstwo naszych siatkarzy nad ZSRR miało nie tylko sportowy, lecz również polityczny wymiar, podobnie jak łzy uronione przez kulomiota Władka Komara na podium igrzysk w Monachium, gdzie ten polski hrabia z Litwy, najprawdziwsze dziecko wojny, w jakimś sensie zademonstrował Polish Power w dawnej jaskini hitleryzmu.
Wspominam tylko niektóre wzruszające momenty z historii sportu polskiego, bo dziś można również uronić łzę podczas igrzysk w Paryżu, ale w tym wypadku będzie głównie łza smutku z powodu kolejnych klęsk naszych reprezentantów. W chwili, gdy piszę te słowa, nad występami naszych olimpijczyków można jeszcze tylko zapłakać, bo nawet będąca pierwszą rakietą świata Iga Świątek nie potrafiła wykorzystać życiowej szansy na złoty medal w tenisowym turnieju singlistek. Seria polskich klęsk w tegorocznych igrzyskach jest rzeczywiście zastraszająca, jakkolwiek na koniec dużo się w naszym występie zmienia na korzyść. Wielkim przełomem stało się wreszcie pierwsze polskie zwycięstwo, odniesione przez Aleksandrę Mirosław we wspinaczce na czas. A już wygrana siatkarzy z drużyną Stanów Zjednoczonych, zapewniająca im co najmniej olimpijskie srebro, wlała w polskie serca nową nadzieję. Ekipa prowadzona przez Serba Nikolę Grbicia jest w stanie powtórzyć odniesiony w Montrealu sukces reprezentacji Polski pod wodzą Huberta Wagnera, późniejszego mieszkańca Ursynowa nomen omen. Może też na głównej arenie paryskiej, czyli Stade de France, gdzie nasi lekkoatleci głównie przegrywali dotychczas, zdoła sięgnąć po złoto w biegu na 400 metrów Natalia Kaczmarek, choć nie ona akurat jest główną faworytką...? A szanse na złoto ma rzucająca znowu daleko oszczepem Maria Andrejczyk.
Jednak niezależnie od tego, ile medali zdobędzie w Paryżu ekipa PKOl, trudno nie zauważyć, że na niwie sportu świat zaczął nam uciekać. Na podium stają przedstawiciele coraz większej liczby małych, egzotycznych państw, my natomiast stopniowo zostajemy w tyle, czego symbolicznym wyrazem stały się niepowodzenia w rzucie młotem, który od chwili, gdy w roku 2000 na igrzyskach w Sydney po złoto sięgnęli śp. Kamila Skolimowska i Szymon Ziółkowski, przynosił nam aż do tegorocznych mistrzostw Europy pokaźne żniwo, będąc istną kopalnią złota. Jeszcze trzy lata temu na olimpijskiej arenie w Tokio ozłocili się Anita Włodarczyk i Wojciech Nowicki. Teraz mogli oni, wraz z pięciokrotnym mistrzem świata Pawłem Fajdkiem, tylko bić brawo konkurentom. W lekkoatletyce rzut młotem jest takim samym przykładem zagubienia dobrej tradycji, jak skok o tyczce, w którym zniszczone zostały przede wszystkim dobre wzory w kategorii kobiet i już zdążyliśmy zapomnieć o dokonaniach Moniki Pyrek i Anny Rogowskiej.
W warunkach warszawskich akurat mamy przykład skrajnego zaniedbania lekkoatletyki. Kiedyś stolica była największym w Polsce zagłębiem lekkoatletycznych talentów. Choćby dlatego, że miała najwięcej stadionów i klubów z sekcjami l.a. – co jest już li tylko rzewnym wspomnieniem. Symbolem wieloletnich zaniedbań pozostaje ruina tartanowego stadionu Skry, niegdyś Mekki polskich lekkoatletów. No cóż, nie ma już stadionów Gwardii i Warszawianki, zniknęła tartanowa bieżnia na stadionie Polonii, gdzie wyrosła kiedyś największa gwiazda sportu polskiego – Irena Kirszenstein-Szewińska. Skrę się wprawdzie odbudowuje, ale nowy minister sportu i turystyki Sławomir Nitras powiada, że nie dołoży ani złotówki do tej inwestycji, ponieważ projekt nowego stadionu jest zły. Spory o Skrę ciągną się w nieskończoność, a tymczasem lekkoatleci warszawscy nie mają tak naprawdę gdzie trenować. Wszyscy się wszak nie zmieszczą na stadionie AWF, który zresztą przeznaczony jest przede wszystkim dla potrzeb studentów tej uczelni. Gdy skończą się igrzyska trzeba będzie powrócić do szarej codzienności i zapytać na przykład, dlaczego w warszawskich warunkach bywa tak, że ta garstka młodzieży, chcącej mimo wszelkich trudności uprawiać lekkoatletykę, często nie ma nawet gdzie się przebrać i... wyszczać...