Tymczasem organizatorzy koncertów mieli doznać potężnego szoku. Okazywało się bowiem, że duża część publiczności wychodziła po występie suportu i nie była zainteresowana koncertem głównej gwiazdy. Suport nosił dziwaczną nazwę Led Zeppelin i grał muzę, przy której odbiorze fanom rocka opadały szczęki. Zaczęli pojmować, że słuchają na żywo jednego z najbardziej znaczących zespołów muzycznych w historii, którego twórczość to połączenie rocka, folku i bluesa, reggae, soulu, funku, muzyki poważnej, celtyckiej, indyjskiej, arabskiej, latynoskiej oraz country. W 1968 r. tego rodzaju zbitka muzyczna była absolutnym novum i niewielu słuchaczy było w stanie ją przyjąć i zrozumieć. Ale producenci szybko zrozumieli z jakim fenomenem mają do czynienia. Debiutancki album studyjny „Led Zeppelin I” ukazał się w USA już 12 stycznia 1969 r. Recenzenci uznali album oraz utwory „Good Times Bad Times” i „Communication Breakdown” za punkt zwrotny w rozwoju hard rocka i heavy metalu. Ciekawa historia wiąże się z nazwą zespołu Led Zeppelin. Autorstwo przypisuje się m. in. muzykom z sekcji rytmicznej słynnej formacji The Who – Johnowi Entwistlowi (gitara) i Keithowi Moonowi (perkusja), którzy byli brani pod uwagę jako członkowie nowej supergrupy, formowanej przez wybitnego gitarzystę Jimmy Page`a. Obaj byli znakomitymi i szanowanymi muzykami, ale gubiło ich uzależnienie od alkoholu i narkotyków.
Moon był wyjątkowo destrukcyjny. Niszczył pokoje hotelowe, a nawet swój własny dom, wyrzucając przez okna meble. Pod wpływem używek umieszczał w toaletach fajerwerki, po czym je wysadzał. Był wielokrotnie aresztowany. W końcu organizm nie wytrzymał. Zmarł w wieku zaledwie 32 lat. Natomiast Entwistle, jeden z najbardziej szanowanych gitarzystów basowych, pożył nieco dłużej. Miał 57 lat kiedy doznał rozległego ataku serca. Podczas dyskusji nad nazwą nowej supergrupy pijany Keith Moon stwierdził z rozbrajającą szczerością, że zespół z takimi typkami w składzie jak on i Entwistle szybko roztrzaska się o ziemię niczym „ołowiany balon” (lead baloon). Na to Page zaproponował wyrzucenie ze słowa „lead” litery „a”, by nikt nie wymawiał pierwszego członu nazwy jako „leed”. Słowo „baloon” zostało zastąpione przez „zeppelin” i tak Page osiągnął cel – nazwę Led Zeppelin symbolizującą jednocześnie wielkość i lekkość. Jimmy Page poza Moonem i Entwistle'm widział w nowej grupie tak znakomitych muzyków jak Jeff Beck oraz Stevie Winwood, dysponujący rzadkim, zbliżonym do kontraltu, ale pozbawionym kobiecej barwy głosem. W kręgu zainteresowań był również multiinstrumentalista John Paul Jones. Po konsultacji z żoną ten ostatni zgłosił akces do supergrupy i został przyjęty.
Pierwszym kandydatem Page’a do roli wokalisty Led Zeppelin był Terry Reid, ale niespodziewanie odmówił i wskazał na dysponującego podobną do Winwooda skalą głosu Roberta Planta, który z kolei zarekomendował perkusistę Johna Bonhama, posługującego się ksywą „Bonzo”. Jimmy Page to jeden z niewielu gitarzystów solowych przywiązujących ogromną wagę do udziału perkusji w nagraniach zespołu. Powiedział kiedyś: „Wszystko musi się kręcić wokół perkusji. Uczestniczyłem w sesjach z wieloma różnymi bębniarzami. Część z nich grała naprawdę dobrze, ale i tak brzmieli, jakby walili w tekturowe pudła. Wszystko dlatego, że nagrywali w ciasnych pokoikach perkusyjnych, które wysysały z bębnów cały dźwięk. Dlatego już od pierwszego albumu zdecydowałem, że bębny muszą przede wszystkim oddychać”. Może właśnie dlatego widział w zespole postrzelonego Keitha Moona, który uwielbiał podczas nagrań i koncertów demolować perkusję. Page obawiał się jednak jego coraz silniejszego uzależnienia od alkoholu. Wybrał w końcu Johna „Bonzo” Bonhama, genialnego perkusistę, uznawanego za najlepszego bębniarza w historii rocka, a jednocześnie pijaka o wyjątkowo słabej osobowości. „Bonzo”, podobnie jak Moon, nie pożył długo i zmarł w wieku 32 lat. Sekcja zwłok wykazała, że muzyk wypił przed śmiercią około 40 kieliszków wódki (2 litry). Zasnął i już się nie obudził.
Wraz ze śmiercią „Bonzo” zespół Led Zeppelin zakończył swoją działalność. W późniejszym okresie reaktywował się na kilka pojedynczych koncertów. Zmarły niedawno Charlie Watts, perkusista The Rolling Stones, tak skwitował jeden z amerykańskich koncertów Jimmy'ego Page`a i jego kolegów: „Po raz pierwszy musieliśmy grać przez półtorej godziny i obwiniam za to Jimmy’ego Page’a. Muzycy Led Zeppelin przyjechali do Stanów i wykonywali dwudziestominutowe solówki perkusyjne oraz niezliczone solówki gitarowe”. Jimmy Page to jeden z najwybitniejszych gitarzystów rockowych wszechczasów. Jego ulubionym instrumentem jest dwugryfowa gitara Gibson EDS-1275. To właśnie na niej zagrał w lipcu 1973 r. w nowojorskiej hali Madison Square Garden kultową dzisiaj solówkę do utworu „Stairway to Heaven” (Schody do nieba), którą branżowe magazyny Rolling Stone oraz Guitar World umieściły na pierwszym miejscu prestiżowej listy „100 Greatest Guitar Solos”. I słusznie, bo jest to gitarowe arcydzieło. Solo na scenie Madison Square Garden w wykonaniu Jimmy`ego trwało jedynie 2 min 57 sek. Tylko tyle czasu potrzebował, by zapisać się w historii rocka złotymi zgłoskami.
Utwór rozpoczynał wolny temat akustyczny w stylu folk uzupełniony wpadającym w kontralt głosem wokalisty Roberta Planta. Znanego z brawury perkusistę Johna „Bonzo” Bonhama słychać tylko w tle – tym razem bił w bębny wolno, bez zbędnych ozdobników, jakby od niechcenia. Nagle Plant kończy, bierze w dłonie tamburyn, usuwa się w cień i rozpoczyna się teatr jednego aktora. Page ubrany w strój linoskoczka, uzupełniony bogato wyszywanym paciorkami kusym kubraczkiem nie zakrywającym piersi artysty, wydobywa z gitary kosmiczne dźwięki, ciągle zwiększając tempo. W ślad za nim rusza Bonham, prezentując swoje perkusyjne brewerie. Jimmy wpada w trans, w pewnym momencie wydaje się, że rozmawia z gitarą. Na scenę powraca Plant, by zwieńczyć całość dynamicznym hardrockowym zakończeniem. Ciarki po plecach chodzą, kiedy się tego słucha. Wielkość gitarzysty Led Zeppelin uznała znacznie później królowa angielska Elżbieta II, odznaczając go Orderem Imperium Brytyjskiego.
Zespół Led Zeppelin sprzedał 300 milionów płyt na całym świecie i ponad 111 milionów w samej Ameryce, a utwór, „Stairway to Heaven” stał się najczęściej emitowanym w historii rozgłośni radiowych zorientowanych na albumy muzyczne. Do 2006 r. album „Led Zeppelin IV” znalazł 23 miliony nabywców w samych tylko USA (23-krotna platynowa płyta), a na całym świecie 37 milionów, stając się trzecim albumem płytowym w dziejach pod względem sprzedaży. W listopadzie 2006 r. Led Zeppelin został wprowadzony do Music Hall of Fame (Muzycznej Galerii Sławy). Tak się złożyło, że zamiast promować zagranicą Bogoojczyźniany Patriotyzm i prezentować portret Prawdziwego Polaka zasłuchiwałem się w muzyczne brewerie genialnie wykonywane przez pijaków w osobach Keitha Moona, „Bonzo” Bonhama oraz Johna Entwistle`a, a za przerywniki wybierałem utwory wykonywane przez rozpustników w osobach Freddie`go Mercury`ego, lidera grupy Queen, czy Micka Jaggera z The Rolling Stones. Coś zastanawiającego jest w tym, że ci zadeklarowani pijacy, narkomani i rozpustnicy, a było ich na rockowej scenie bez liku, to jednostki wybitnie utalentowane, które pozostawiły po sobie artystyczną spuściznę zapisaną na wieki wieków. Uszczęśliwili nią i nadal uszczęśliwiają setki milionów ludzi z coraz to nowych pokoleń. Ich dzieła są wieczne.