Z tego powodu nie jest w stanie zjawić się terminowo na posiedzeniu sejmowej komisji, badającej tzw. aferę wizową. Na szczęście to człek dobrej woli, pełen życzliwości wobec wspomnianej komisji, którą zawiadamia uprzejmie, że stawi się przed jej obliczem zaraz po zakończeniu wyborów do Europarlamentu. Z jego zachowania można łatwo wywnioskować, iż jest on nie tylko w teorii, lecz również w praktyce mistrzem zarządzania i li tylko z dobrego serca pokazuje przewodniczącemu owej komisji Michałowi Szczerbie, jak należy właściwie zarządzać czasem, nie wspominając już o przestrzeni. W tej ostatniej dziedzinie osiągnął pan Daniel taką maestrię, że nikt nie jest w stanie wskazać, czy w określonym momencie przebywa on w Polsce, czy za granicą, chociaż z publikacji w mediach społecznościowych wynika, iż kręci się gdzieś w rejonie Podkarpacia. Trochę to przypomina przedwojenny dowcip antysemicki, w którym zapytany przez Wysoki Sąd Polak żydowskiego pochodzenia na pytanie, czym się zajmuje zawodowo, odpowiada: – Nu, ja się kręcę...
Daniel Obajtek w dużym stopniu przypomina owego podsądnego, bo mało kto tak się kręci po Polsce i okolicach jak on. Zdaniem osób wtajemniczonych, z tego kręcenia, nie tylko czysto fizycznego, niegdysiejszy Pan na Pcimiu na pewno nie zbiedniał. Ponieważ jednak ponad dobro (a zwłaszcza dobra) własne o wiele wyżej stawia dobro ojczyzny, łaskawie zgodził się kandydować do Europarlamentu, gdzie może stać się podczas obrad jedną z najjaśniejszych gwiazd. Polska zapewne niemało zyska na jego błyskotliwych wystąpieniach – nawet jeśli nie będzie przemawiał do zebranych w „Oxford English”, lecz zaprezentuje się tylko jako „native speaker”, posługując się ze względów patriotycznych polszczyzną. Osoby źle życzące Obajtkowi twierdzą, że tak naprawdę Europarlament potrzebny mu jedynie do tego, żeby przed odpowiedzialnością karną chronić się poselskim immunitetem. Ja się z tymi osobami, oczywiście, nie zgadzam. Doceniam bowiem nie tylko dyplomatyczne, lecz również ekwilibrystyczne zdolności pana Daniela, dla którego przyjęcie pozycji „kwiat Lotosu” to po prostu chleb z masłem.
W znikający punkt na podobieństwo byłego prezesa Orlenu zamienił się też nieoczekiwanie uważany do niedawna za „prezesa Polski” doktor praw Jarosław Kaczyński, który wprawdzie przychodził na przesłuchania komisji sejmowej i wychodził z nich, kiedy chciał, ale przynajmniej coś tam zeznawał. Aż tu nagle tego stroniącego przez całe życie od zagranicy patriotę poniosło – i to samochodem do Brukseli, a ta, jak wiadomo, jest stolicą unijnego Ciemnogrodu, którego wasali Jarosław Mądry stara się wszelkimi sposobami oświecić. Jako czołowa postać, towarzysząca szefowi partii Prawo i Sprawiedliwość, objawił się najszlachetniejszy i najuczciwszy pono polityk tego ugrupowania Ryszard Czarnecki, który dał do zrozumienia urbi et orbi, że „pecunia non olet”. Trudno zapomnieć, że to on właśnie usiłował nabrać urzędników unijnych, przedstawiając do rozliczenia samochodową kilometrówkę, która z rzeczywistością nie miała nic wspólnego. Jeśli dobrze pamiętam, ci wstrętni unici wykazali Czarneckiemu, iż zgarnął bodaj 200 tys. euro prawem kaduka, zgłosiwszy rozliczne podróże do Brukseli kabrioletem, który był już chyba dawno zezłomowany. Nie udał się Rysiowi imaginowany przezeń Tour de Europe i trzeba było zwrócić wyłudzoną kasę. Prezesowi Kaczyńskiemu wszelako bynajmniej nie przeszkadza towarzystwo oszusta, którego nawet z chęcią wysuwa na pierwszy plan, udowodniając ponad wszelką wątpliwość, że polityka z moralnością nie ma nic wspólnego.
Unia Europejska, jaka jest, taka jest i zawsze będą ją drążyć podskórne prądy interesów poszczególnych państw. Mimo to pozostaje ostoją Starego Kontynentu, jednocząc obecnie aż 27 krajów, a jaka jest wartość tego politycznego (na początku tylko gospodarczego) tworu, najlepiej wie młodzież, przed którą – dzięki tej organizacji i zawieranych w jej obrębie traktatów – Europa stoi otworem. Przypomnę tylko, że zaczęło się w 1951 roku od Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali. W 1957 zawarte zostały przez Francję, Republikę Federalną Niemiec, Włochy, Belgię, Holandię i Luksemburg tzw, traktaty rzymskie, w następstwie których powstała Europejska Wspólnota Gospodarcza oraz Europejska Wspólnota Energii Atomowej. Dopiero w1993 – po podpisaniu rok wcześniej traktatu z Maastricht – ruszyła maszyneria dzisiejszej Unii Europejskiej, tworu o charakterze polityczno-gospodarczym. Polska dołączyła do unijnej wspólnoty w 2004 roku. W największym stopniu dziedziczy Unia tradycje Imperium Romanum, zasady prawa rzymskiego i wykształcone przez ponad 2000 lat wartości chrześcijańskie, jakkolwiek dawno już nie ma w sobie dominanty śródziemnomorskiej.
Kaczyński i spółka chcą wciąż korzystać z dobrodziejstw Unii, traktując ją jako przeciwwagę w stosunku do Rosji, jednocześnie jednak uważają, że Bruksela stanowi zagrożenie polskiej parafiańszczyzny i lepiej, żeby nauczyła się od nas, jak żyć. A wdzięcząca się przez pewien czas do zachodniego świata Rosja zrzuciła maskę dobrodusznego wujaszka Wani i usiłuje odbudować swoje dawne imperium, zagarnąwszy już 10 lat temu należący do państwa ukraińskiego Krym. I będzie zapewne chciała zagarnąć kolejne terytoria. W całej tej plątaninie my rzucamy na szalę autorytety pokroju Kaczyńskiego, Czarneckiego, Obajtka, jak również Andrzeja Dudy, który „cały czas się uczy”, zwłaszcza języka angielskiego – i jakoś się go nauczyć nie może. Może małżonka pokazałaby mu, jak posługiwać się językiem niemieckim i zacząłby dogadywać się przynajmniej z Bundesrepubliką jako Herr Duda?