Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Gdy nauka nie z Facebooka...

06-10-2021 20:50 | Autor: Maciej Petruczenko
Różne bywają dobra pierwszej potrzeby dla człowieka. Przede wszystkim niezbędne są nam powietrze i woda. A gdy już mamy czym oddychać i co pić, to szuka się czegoś do zjedzenia. Potem lista potrzeb niezmiernie się wydłuża. W historii człowieka pamięta się walkę o ogień, o dach nad głową, o oświetlenie, o środki transportu i o instrumenty komunikowania się między sobą. Ja sam wyrastałem jeszcze przy świetle świec, w dzieciństwie jadałem potrawy podgrzane na kuchni węglowej, podstawowym środkiem transportu była dla mnie trakcja konna, furmanki i dorożki, a bardzo długo szczytem dobra kultury pozostawały książki. Dobrze zaopatrzona biblioteka zaświadczała o klasie jej właściciela. W styczniu 1958 przeżyłem bodaj największy w moim życiu technologiczny wstrząs: w domu rodzinnym pojawiła się nagle telewizja, nazywana wtedy „oknem na świat”. Nadawany raptem dwa razy w tygodniu program TVP składał się początkowo głównie z wiadomości filmowych, spektakli teatralnych i filmów fabularnych. Mając kino w domu, chodziłem dumny jak paw, budząc zazdrość kolegów.

Telewizja stała się symbolem mojego pokolenia, tak jak telefon i radio symbolizowało pokolenie moich rodziców. Ale w ślad za telewizją nadeszły kolejne cuda: loty w Kosmos, lądowanie człowieka na Księżycu (1969). Już wtedy powiedzenie „z motyką na Słońce” przestało być trafnym żartem. W nasze życie wkroczyła elektronika, a narzędzia informatyczne w pewnym momencie zdominowały warsztat każdego pracownika umysłowego. Upowszechnienie internetu, zwłaszcza poczty elektronicznej, zrewolucjonizowało stosunki międzyludzkie, a już wszelkiego rodzaju komunikatory zawładnęły obecnym młodym pokoleniem bezgranicznie. Na pytanie, dlaczego czegoś tam synek czy córka nie chcą się nauczyć, smarkacze odpowiadają rodzicom wzruszeniem ramion: – Jak zechcę, to i tak wszystko znajdę w internecie...

Udoskonalanie środków przemieszczania się idzie w takim tempie, że elektryczne hulajnogi zostaną zapewne zastąpione niedługo przez latające nisko pomosty, których prototypy powstały już przecież w latach czterdziestych ubiegłego wieku. Samochody z manualną skrzynią biegów stają się powoli przeżytkiem. Ku mojemu zdumieniu, trójka wnucząt uzyskała prawo jazdy tylko na auta z automatyczną transmisją, a na przeżytki z manualem nawet nie spluną. Czy te dzieci XXI wieku uwierzą, że kiedyś były pojazdy uruchamiane „na korbę” i w zimne dni trzeba było zdrowo się namęczyć, żeby silnik został uruchomiony.

Ja akurat wiem dobrze z historii, że jeszcze w latach dwudziestych poprzedniego stulecia będący Biblią kibiców „Przegląd Sportowy” otrzymywał niektóre korespondencje przesyłane gołębiem. Ileż czasu musiało upłynąć, żeby gazety doczekały się składu komputerowego, a mnie wprost się wierzyć nie chciało, że w połowie lat dziewięćdziesiątych mogę przesyłać do redakcji i teksty, i zdjęcia drogą elektroniczną. W 1998 łączyłem się z Warszawą telefonem komórkowym, ale tylko wtedy, gdy w Nowym Jorku znajdowałem się w dzielnicy Manhattan. W tym samym roku nie wierzyłem własnym oczom, widząc, że przeszło do redakcji zdjęcie, które nadałem z Johannesburga. W 1999 musiałem jeździć po Sydney samochodem, żeby załapać możliwość internetowego przesłania korespondencji z mojego laptopa. Rok później internet chodził jak ta la la. Technologiczną rozpustę zaczynaliśmy mieć wreszcie na co dzień. A jak się ludzie do siebie zbliżyli poprzez Gadu-Gadu, Naszą Klasę, Facebooka, Twittera, Instagrama, WhatsAppa – że wymienię tylko media społecznościowe kultury zachodniej, oparte na wynalazkach amerykańskich! Liczba owych komunikatorów narasta w oszołamiającym tempie. Doszło do tego, że nawet w nie najmłodszym pokoleniu nikt już nie potrafi nawet pierdnąć bez objawienia tego w internecie. Skandalistki i skandaliści znaleźli się w swoim żywiole, bo mogą w jednej chwili zwrócić uwagę milionów poprzez zdjęcie majtek lub biustonosza albo poprzez szokujący wpis, który wstrząśnie otoczeniem dużo bardziej niż bomba atomowa. Dzięki mediom społecznościowym ukształtował się nowy typ gwiazd, jakimi są influencerzy i influencerki. Czyli osoby, które swoimi komentarzami kształtują naszą świadomość, nasze zamiłowania, preferencje. One właśnie wywierają przemożny wpływ na opinię publiczną. A jeśli komuś zależy, żeby na kogoś wpływać negatywnie, stawiać go w złym świetle, to ten ktoś może napuścić na swego wroga specjalną grupę influencerów zwanych hejterami (od słowa „hate”, nienawidzić).

Są oczywiście skutki prawne takiego działania i mógł się o tym ostatnio przekonać publicysta Rafał Ziemkiewicz, który na początku swojej drogi lubił odrywać się od rzeczywistości, pisując książki z gatunku science fiction. Dziś jednak wsiąkł całkiem w politykę i w mediach społecznościowych „śmieszy, tumani, przestrasza”, rzucając na dodatek pod adresem innych ludzi słowa pogardy. Będąc przekonany, że w internecie wszystko mu wolno, zdumiał się wielce, gdy całkiem nieoczekiwanie straż graniczna na londyńskim lotnisku Heathrow zatrzymała go i wtrąciła do aresztu, informując po pewnym czasie, że tacy osobnicy jak on, nie mają wstępu na terytorium Wielkiej Brytanii.

Jeszcze bardziej jednak zdumieli się facebookowicze, messengerowicze, instagramowicze i whatsappowicze, gdy w poniedziałek 4 października ich ulubione media przestały nagle działać. Potraktowali to jako nową Rewolucję Październikową – już bez szturmu na Pałac Zimowy, za to ze szturmem na imperium Marka Zuckerberga, cara władającego tymi globalnymi mediami. Podobno pięciogodzinna awaria owych mediów spowodowała, że sam Mark stracił przez to aż 6 miliardów dolarów. Ile straciły przez ten czas inne firmy, jeszcze nie obliczono. Całe szczęście, że Warszawa – jak stała, tak stoi.

Wróć