Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Fatalne skutki wyschnięcia bagna

02-12-2015 20:26 | Autor: Mirosław Miroński
Historyjka zaczyna się jak każda porządna bajka, chociaż nie do końca jest bajką. Za górami, a dokładniej mówiąc, między górami a morzem było sobie bagno z niewielką sadzawką pośrodku. Jak wyjaśnia słownik – bagno to teren podmokły, choć słowo to może oznaczać również demoralizację lub zepsucie.

Wiele zwierząt upodobało sobie to bagno. Jedne mieszkały w nim stale, inne zaś odwiedzały je w poszukiwaniu chłodu oraz ożywczej kąpieli w błotnistej mazi. Skupiało się tam życie towarzyskie. W błocie taplały się świnie, które polubiły to miejsce szczególnie. Nie ma jak bagno – chrumkały z zadowoleniem i przewracały się raz na jeden bok, raz na drugi. Przepychały się nawzajem i walczyły ze sobą o lepsze miejsca. Nad nimi bzyczały muchy. Im też żyło się dobrze, choć miały problem, gdy padało. Sadowiły się wtedy pod liśćmi i chociaż prowizoryczny dach przeciekał, udawało im się przetrwać najgorsze, by potem przelecieć na nowe stanowisko i znowu siedzieć na wierzchu liścia. Muchy wtórowały żabom, których rechot dominował nad wszystkim. Wokół bagna krążył lis, mając nadzieję na upolowanie smakowitej kaczki. Ta jednak była ostrożna i sprytniejsza od niego. Miała już wieloletnie doświadczenie w unikaniu lisów, więc rudzielec musiał obejść się smakiem.

W pobliżu sadzawki kręcił się też pewien tajemniczy przybysz. Był biało-czarny z czerwonym dziobem i długimi nogami w tym samym kolorze. Początkowo budził zachwyt mieszkańców z powodu swego wyglądu, a zwłaszcza szczupłej sylwetki, potem jednak nikt nie zwracał na niego uwagi. Również żaby nie zaprzątały sobie nim głowy. Nadymały się i powtarzały swoje – „kum kum rade rade” lub „rade rade kum kum”, które rozbrzmiewało daleko poza granice sadzawki. Czasem brzmiało to jak Radek Radek hu… hu… Kto tam zresztą zrozumie taką żabę?

Żabom w bagnie wiodło się świetnie. Panoszyły się, dokazywały i wciąż się tuczyły, chociaż już były bardzo upasione. Opływały w dostatek niczym pączki w maśle, mimo że było to tylko zwykłe bagno.

Czasem pojawiali się dwunożni osobnicy, którzy rozprawiali o swoich sprawach. Do żab docierały ich narzekania, widziały też gesty wskazujące na niezadowolenie dwunożnych istot, ale na wszystko odpowiadały nieustannym rechotem – „kum kum rade rade” lub „rade rade kum kum”. Trzeba przyznać, że jak na niewielką sadzawkę żyło tam wielu przedstawicieli fauny. Były więc sowy, które pohukiwały o tym, co się wokół dzieje. Ba, zdarzały się nawet naprawdę grube ryby. Nie zaobserwowano tylko ośmiorniczek, ale te – wiadomo gatunek ściśle reglamentowany. Ze zwykłymi żabami nie będą się spoufalać.

Było dobrze, aż tu, jak to czasem bywa – po latach beztroski przyszła susza, a z nią pojawiły się kłopoty. Minął lipiec, sierpień, wrzesień, październik i… ani kropli deszczu. Wszystko się zmieniło – bagno wyschło. No cóż, fortuna bywa kapryśna i bezlitośnie przypomniała o sobie.

Żaby znalazły się na spękanej skorupie wyschniętego błota, a słońce wciąż prażyło niemiłosiernie. Nie miały gdzie się schować ani dość sił, by przenieść się w inne miejsce. Wśród nich przechadzał się przybysz, wykonując tajemnicze skłony. Żaby myślały, że pochyla się nad ich ciężkim losem. Była to jednak błędna ocena sytuacji, o czym wkrótce mogły się przekonać. Ostatnią rzeczą, którą widziały była czerwona smuga, która przecinała powietrze niczym błyskawica, by na końcu celnie uderzyć w jedną z nich. Po chwili znikały w przełyku przybysza.

Kiedy czerwonodzioby i czerwononogi gość czuł, że nie pomieści ani jednej więcej, oddalał się na krótki czas. Szybko, jednak powracał, a czerwona smuga znów cięła powietrze.

Przybysz – jak się zapewne wszyscy domyślają – był bocianem, a śmiercionośna, czerwona smuga okazała być się jego dziobem. Elegant chwytał rechoczące wciąż żaby, jedną po drugiej i połykał w całości, podnosząc przy tym z fantazją jedną nogę. Posługiwał się swoim wielkim dziobem z wielką wprawą, niczym Chińczyk pałeczkami.

Swoją drogą, taki Chińczyk to zabawny osobnik. Mógłby przecież wziąć sobie nóż i widelec, czy choćby łyżkę, a ten zjada wszystko jakimiś patyczkami. Wszystko, co się rusza, czy nie, w każdym razie to, co nie zdoła przed nim uciec.

Powróćmy jednak do naszych baranów, a właściwie do żab. Inne zwierzęta przyglądały się bez większego zainteresowania ich znikaniu w bocianich trzewiach. Były nawet zadowolone z takiego obrotu sprawy, bo pozbyły się nareszcie nieznośnego rechotu.

– Tak naprawdę ten przybysz wybawił nas od uciążliwego towarzystwa – uznały i podśpiewywały sobie.

Warto wiedzieć, ku przestrodze,

Że je zjadł na jednej nodze,

Bo choć rechot może bawić,

Nie może nikogo zbawić.

Tak skomentowały ponury los żab inne zwierzęta i jedno po drugim opuściły sadzawkę, która niemal całkiem zniknęła. Pozostała po niej jedynie błotnista kałuża. Rechot umilkł. Nad nieistniejącą już sadzawką zapanowała złowroga cisza. Czy kiedyś, gdy pogoda na to pozwoli, znów wypełni się życiodajną wodą i znów pojawią się w niej żaby?

Wróć