Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Farbowanym lisom do sztambucha

23-09-2020 20:55 | Autor: Maciej Petruczenko
Całkiem niegłupi facet, jakim był bez wątpienia niemiecki Żyd Albert Einstein, powiedział pewnego razu, że „żaden cel nie jest na tyle wzniosły, żeby usprawiedliwiał niegodne środki dla jego osiągnięcia”. Nie wiem, czy Einstein już wtedy ustosunkował się krytycznie do podjętej w 2020 roku próby przeprowadzenia prezydenckiej elekcji w Polsce poza Państwową Komisją Wyborczą przy powierzeniu tego zadania poczcie. Jeżeli teza słynnego myśliciela miała proroczy charakter i odnosiła się z góry do tego polskiego problemu, to trzeba przyznać, że twórca teorii względności miał rację, bo za nieudaną próbę ubocznego wykorzystania poczty obywatele RP muszą dosyć słono zapłacić. Wydano 70 mln złotych na do niczego niepotrzebne pakiety wyborcze, które teraz – o ile wiem – mają pójść na przemiał.

Swego czasu śp. Wojciech Młynarski poszedł śladem Einsteina i również podzielił się ze społeczeństwem refleksją nad tym, jak wielka jest w pewnych decydentach chęć zepsucia czego się tylko da. Refleksję tę sformułował autor w formie piosenki: „Co by tu jeszcze spieprzyć panowie, co by tu jeszcze?”. Ale nawet bystry obserwator Młynarski nie był w stanie przewidzieć, jak wielki może być zakres tego entuzjastycznego pieprzenia. Czy przyszłoby mu bowiem do głowy, że można tak dorabiać chałupniczym sposobem pewne części do fotela lotniczego z ratującą życie pilota katapultą, by ta przeróbka uniemożliwiała otwarcie spadochronu? Albo czy pomyślałby o tym, że znajdą się w Polsce politycy, którzy będą pchać się na pozycje europosłów, nie znając ani w ząb jakiegokolwiek języka obcego? I że takimi politykami będzie się w dzisiejszej dobie obsadzało stanowisko premiera...

Najróżniejszych dziwactw i paradoksów tego rodzaju nietrudno się doszukać niemal w każdej dziedzinie życia. Mnie akurat w mieście stołecznym Warszawa dziwi to, że wciąż trwa polityka systematycznego zwężania wytyczonych kiedyś, a ułatwiających przejazd szerokich ulic – z Marszałkowską włącznie. Nie jestem ekspertem w dziedzinie ruchu drogowego, wydaje mi się jednak, że pozostawienie tylko jednego pasa ruchu w określonym kierunku na pewnym odcinku tak ważnej ulicy grozi tym, iż stanie się niemożliwy szybki przejazd karetki pogotowia ratunkowego albo wozu straży pożarnej, gdy ten jeden pas nagle się zakorkuje. Takiego zdarzenia jakby nie bierze się w ogóle pod uwagę. A przecież jezdnia to nie klapy marynarki albo nogawki, które raz mogą być szerokie, raz wąskie – choć i tak nie ma to praktycznego znaczenia, bo – de gustibus non disputandum est.

Trochę podobny problem mamy w Warszawie z hulajnogami elektrycznymi. Ostatnio jedna wybuchła w mieszkaniu na Kłobuckiej, a wybuch został ponoć spowodowany awarią akumulatora. Na co dzień wszakże z tymi hulajnogami powstaje całkiem inny zamęt. Po pierwsze – porzucone byle gdzie utrudniają życie przechodniom, po drugie – stosunkowo często dochodzi do wypadków z udziałem tych nietypowych pojazdów, będących czymś pośrednim pomiędzy dziecięcą zabawką a motocyklem. Osobiście – nie jestem przeciwnikiem tych cichobieżnych wehikułów, które z jednej strony ogromnie ułatwiają przemieszczanie się w wielkim mieście, pozwalając na uniknięcie korków, z drugiej jednak – stwarzają coraz większe ryzyko zderzeń z pieszymi na chodnikach. Zwłaszcza wtedy, gdy da się na nich rozwinąć prędkość 30 km/godz, a nawet większą. Ponad 100 lat temu w Anglii pozwalano poruszać się po drogach pierwszym samochodom – pod warunkiem, że będzie biegł przed nimi goniec wymachujący czerwona chorągwią, ostrzegającą przed niebezpiecznym potworem, poruszjącym się samoczynnie, bez pomocy koni. Obecnie raczej trudno byłoby wymagać takiego gońca-pilota dla hulajnogistów(albo – jak kto woli – dla hulajnożników).

Konie akurat w naszym ursynowskim zakątku znajdą się ponownie na tapecie – i to nie tylko z racji gonitw na służewieckim torze. Już w przyszłym tygodniu ma się tam bowiem odbyć kilkudniowy festiwal wszystkich sportów konnych, co jako impreza w jednym czasie i miejscu będzie czymś niespotykanym w skali światowej. Prócz jazdy wierzchem ma dojść też do rywalizacji zaprzęgów – nie bez udziału naszego mistrza świata w powożeniu – Bartłomieja Kwiatka. Ponoć przy tej okazji dżokeje spróbują trochę poskakać przez przeszkody. Będzie to coś doprawdy widowiskowego. I od razu przypomina mi się, jak sam w roku 1998 (z powtórką w 1999) urządziłem na Służewcu sensacyjną gonitwę celebrytów, którą wygrała telewizyjna gwiazda Katarzyna Dowbor przed zadomowionym na Ursynowie aktorem Markiem Siudymem, a za nimi dogalopował do celownika dżokej niespotykany chyba w historii świata – bo aż150-kilogramowy Władysław Komar, w 1972 mistrz olimpijski w pchnięciu kulą. Pamiętam, że mieliśmy wtedy na zabytkowym torze służewieckim rekordową frekwencję, na niebie fruwały samoloty z reklamami różnych firm, a wśród publiczności losowaliśmy atrakcyjne nagrody z samochodem Daewoo Lanos włącznie.

Życząc organizatorom przyszłotygodniowego festiwalu końskiego powodzenia, zwracam jednocześnie uwagę, że – niezależnie od tego jak się w Polsce traktuje zwierzęta w wymiarze gospodarczym – warto mieć jak największy szacunek dla naszych „braci mniejszych”, co ma poniekąd potwierdzać świeżo uchwalona ustawa o zakazie uboju zwierząt futerkowych. Nie wiem tylko, czy będzie to się łączyło również z absolutnym zakazem odstrzału lisów i niedźwiedzi przy jednoczesnym nakazie odstrzeliwania pańć przywdziewających zwierzęce futra. Warto pamiętać, że sami wciąż pozostajemy zwierzętami, tylko trochę mniej sierściowatymi niż inne. I raczej nie lubimy, by nas ktoś obdzierał ze skóry. Nawet wtedy, gdy jesteśmy tylko farbowanymi lisami...

Wróć